piątek, 28 stycznia 2011

Blogger skazany. O dziwnej karze w przepisie i granicach wolności słowa.

Wczoraj Polskę wzdłuż i wszerz obiegło orzeczenie poznańskiego sądu, który dziennikarza i blogera Łukasza Kasprowicza z Mosiny ukarał:
  • zakazem wykonywania zawodu dziennikarza oraz publikowania materiałów o charakterze prasowym w jakiejkolwiek formie
  • nawiązką na rzecz PCK w wysokości 500 zł
  • 10 miesiącami ograniczenia wolności: 300 godzin pracy społecznej
  • obowiązkiem opublikowania przeprosin w Głosie Wielkopolskim
  • obciążeniem kosztów 3 opinii biegłych psychiatrów i psychologów 
Cała sprawa dotyczy bloga, jaki autor prowadził od 4 lat i nadal prowadzi pod adresem http://mosina.blox.pl Zawodowo jest dziennikarzem, piszącym dla Faktów Mosińsko-Puszczykowskich. Co ma znaczenie - jest również radnym Pisząc na temat tego, co dzieje się w gminie, kładł duży nacisk na sprawy jego zdaniem noszące znamiona nieprawidłowości, niegospodarności, świadczące o braku profesjonalizmu ze strony władz, dopatrywał się układów lokalnych. Najczęściej teksty dotyczyły burmistrza Mosiny Zofii Springer, która 2 lata temu zgłosiła popełnienie przestępstwa z art. 212 KK, czyli zniesławienia:
Art. 212. § 1. Kto pomawia inną osobę, grupę osób, instytucję, osobę prawną lub jednostkę organizacyjną niemającą osobowości prawnej o takie postępowanie lub właściwości, które mogą poniżyć ją w opinii publicznej lub narazić na utratę zaufania potrzebnego dla danego stanowiska, zawodu lub rodzaju działalności, podlega grzywnie albo karze ograniczenia wolności.
§ 2. Jeżeli sprawca dopuszcza się czynu określonego w § 1 za pomocą środków masowego komunikowania, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku.
§ 3. W razie skazania za przestępstwo określone w § 1 lub 2 sąd może orzec nawiązkę na rzecz pokrzywdzonego, Polskiego Czerwonego Krzyża albo na inny cel społeczny wskazany przez pokrzywdzonego.
§ 4. Ściganie przestępstwa określonego w § 1 lub 2 odbywa się z oskarżenia prywatnego.

Przepis jest często-gęsto kontestowany jako ograniczenie dla mediów, swoisty rodzaj knebla - z czym można się zgodzić, jako że penalizacja takich zachowań jest akceptowalna i słuszna, jednakże nie bardzo rozumiem, czemu ma służyć stosowanie w tego typu przypadkach kary pozbawienia wolności, zupełnie nieadekwatnej do wagi ewentualnego czynu przestępnego (na co słusznie zwrócił na swoim blogu uwagę Olgierd Rudak), gdzie w zupełności wystarczyłyby kary pieniężne.

W każdym razie, pani Springer poczuła się dotknięta, stwierdziła ponoć, iż bloger zniszczył jej dobre imię, na które pracowała 50 lat - a sprawa z prokuratury trafiła do sądu. Konkretne wypowiedzi, na których oparła oskarżenie, opublikowała m.in. Wyborcza - nie wiem, czy to wszystkie. Sam Kasprowicz, na gorąco pisząc o wyroku i zapowiadając apelację po uzyskaniu uzasadnienia pisemnego, podał listę swoich tekstów z bloga, stanowiących podstawę aktu oskarżenia.

Nie znam treści wyroku, uzasadnienie z pewnością się pisze - mam nadzieję, że skazany (nieprawomocnie, ale zawsze) udostępni je, gdy zostanie mu doręczone. Mając nieco czasu, poczytałem owe wpisy na blogu. Pomijając fakty bez znaczenia dla sprawy - kwestia braku estetyki wpisów, pomieszania kilku czcionek i dziwnego sposobu pisania przez autora pewnych słów w środku zdania z dużej litery, albo dość kuriozalnych (szczególnie w wypadku dziennikarza) form w stylu pani burmistrzyni - można powiedzieć, że Kasprowicz był w swoim pisarstwie systematyczny i, jak to się mówi, patrzył władzy na ręce. Co samo w sobie w żadnym razie przestępstwem być nie może.

W swoich artykułach wyrażał jednak nie raz niepochlebne opinie na temat Zofii Springer jako burmistrza, używa często ostrego języka:
  • a to przyrównał ją do dygnitarza PZPR - tutaj - krytykując wybiórczość w zakresie brania udziału w otwarciu pewnego (nie jedynego) okolicznego sklepu
  • a to nazwał żałosnym aktem zemsty - tutaj - doprowadzenie do odwołania wiceprzewodniczącej Rady Miasta w Mosinie (z tekstu wynika, iż zabrakło merytorycznych przesłanek, uzasadniających odwołanie - poza tym, że wniosek taki padł i został przegłosowany, więc do odwołania doszło)
  • a to zasugerował przekręty - tutaj - przy prywatyzacji okolicznych przedszkoli (krótko, zero konkretów - więc można potraktować jako oszczerstwo?)
  • a to zasugerował - tutaj - iż z pieniędzy podatników, pod jakimś pretekstem (nie wiem, jakim, bo w tekście tego nie ma - chodziło o szkolenia?) organizowane mają być libacje alkoholowe dla pracowników mosińskiego magistratu jako sposób pozyskanie poparcia przez panią burmistrz (mowa o nieoficjalnych informacjach, znowu brak konkretów, za to zarzut, nieudowodniony, dość poważny)
  • a to nazwał panią burmistrz - tutaj - kłamliwą bestią (w tytule nawet) - tekst tym razem wydaje się być dość konkretnym ustosunkowaniem się do jej wypowiedzi, jednak trudno stwierdzić, kto ma rację, gdy się nie zna sytuacji (na marginesie - na końcu samym tekstu dość kąśliwe uwagi pod adresem wizerunku pani Springer, z sugestią, iż zdjęcie zostało poddane obróbce w odpowiednim programie komputerowym, celem poprawienia wyglądu osoby na nim przedstawionej)
  • a to zasugerował szwindel ze sprzedażą nieruchomości - tutaj - fakt, podając dużo cyfr i liczb
  • a to zarzucił, tak pani burmistrz, jak i urzędowi jako takiemu - tutaj - złośliwość urzędniczą,  oczekiwanie łapówki za pozytywne załatwienie sprawy lub jej przyspieszenie oraz niewiedzę i nieznajomość przepisów - więc poważne zarzuty, choć zupełne ogólniki, bez konkretów
Oczywiście, nie są to wszystkie teksty z bloga - a wybrane, w których padły, wg mnie, dość konkretne zarzuty, a przy tym niewybredne sformułowania, mało (albo wcale) nie przystające do języka publicystyki. - przykład:  Mosiński urząd, to burdel na kółkach, a jego szefową jest burmistrz Zofia Springer. Skoro zatem autor wiedział tyle na temat sytuacji w gminie, i publicznie sformułował takie a nie inne zarzuty - to o ile miał dowody, powinien był po prostu zawiadomić odpowiednie organy ścigania, które - czy to panią burmistrz, czy sytuacją w urzędzie jako takim - zajęły by się, wyjaśniając konkretne sprawy. Tego jednak, jak widać, nie zrobił - za to dość sporo napisał, zatrzymując się na rzucaniu zarzutami. Dlatego jestem skłonny przyjąć, iż pani burmistrz miała podstawy do wystąpienia z prywatnym aktem oskarżenia przeciwko niemu. Nie wnikam w kwestie tego, kto miał rację, co i jak się w tamtym urzędzie i mieście działo - nie znam sytuacji; nie można jednak publicznie pomawiać i oskarżać, narażając dobre imię, także urzędnika, nie mając nic poza swoimi domysłami.  

Trudno tutaj zgodzić się z poglądem prezentowanym przez Obserwatorium Wolności Mediów przy Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka: 
Jego artykuły oparte na sądach wartościujących stanowią komentarz do faktycznych działań pani burmistrz.
Zgoda - o ile przyjąć, że taka forma i niektóre sformułowania są dopuszczalne.
Sąd nie uwzględnił żadnego z argumentów, które przedstawialiśmy - mówi Bychawska-Siniarska. I wymienia: * burmistrz jest osobą publiczną i powinna mieć grubszą skórę, * bloger wyrażał wyłącznie opinie, mające podstawy w faktycznych zdarzeniach, * nie wkraczał w życie prywatne Zofii Springer, koncentrując się na jej działalności jako burmistrza, * pisał o sprawach istotnych dla społeczności lokalnej, * odpowiedzialność karna za słowo, w szczególności tak surowa kara jak zakaz wykonywania zawodu przez rok, stanowi nieproporcjonalną ingerencję w wolność słowa blogera.
Fakt bycia osobą publiczną usprawiedliwia oskarżenia bez dowodów? Chyba jednak nie. Opinię wyrażać można, jednakże w moim mniemaniu opinie te przybierały dość często formę kierowanych personalnie oskarżeń o nieprawidłowości związane z piastowaniem funkcji burmistrza przez panią Springer. Samo to, że nie pisał o jej życiu prywatnym, albo to że materia - gdyby np. oskarżenia były prawdziwe - jest istotna dla Mosiny i jej mieszkańców, nic nie zmienia.

Należy więc rozróżnić dwa problemy. Pierwszym, ogólnym, jest kwestia skonstruowania normy prawnej przepisu art. 212 KK, a konkretnie - błędna, wg mnie - możliwość karania za tego typu przestępstwa karą pozbawienia wolności, zupełnie nieprzystającą i zbyt surową przy tego typu zachowaniach, nawet wypełniających znamiona przestępstwa. Jak już pisałem - wystarczy tutaj grzywna, ew. kara ograniczenia wolności, nawiązka + wpłata na cel społeczny również wydają się odpowiednie. Ale wysyłanie do zakładu karnego? Gruba przesada.

I drugi problem, dotykający tego konkretnego przypadku. Proces toczył się z wyłączeniem jawności, za zamkniętymi drzwiami. A szkoda. Skazany, autor tekstów, kontestował poczynania Zofii Sprenger nie tylko jako obywatel, ale także miejscowy radny z komitetu bynajmniej nie popierającego pani burmistrz - mogą więc paść opinie sugerujące, iż sprawa ma podłoże polityczne, zaś sąd, orzekając jak orzekł, opowiedział się po jednej ze stron owej sprawy i sporu.
Dziwić może to, iż - skazując Kasprowicza za działalność absolutnie prywatną - sąd uniemożliwił mu aż przez rok czasu wykonywanie zawodu, z którego zakładam, że się utrzymuje - podczas gdy czyn, za który został skazany, z jego pracą zawodową przynajmniej formalnie nie miał nic do czynienia; nie publikował bowiem swoich tekstów w gazecie, dla której pracuje. Olgierd Rudak słusznie, wydaje się, podnosi jednak, iż - pomimo hobbystycznego, nie zawodowego pisania owego prywatnego bloga, na którym pojawiły się sporne teksty - całokształt działalności Kasprowicza był jednak dziennikarstwem, tyle że tzw. obywatelskim. Które nie może być oceniane bez wzięcia pod uwagę jego dziennikarskiej pracy zarobkowej. Czyli - istnieje związek pomiędzy tym, co pisał na blogu, a tym, że pisze bo jest dziennikarzem, który z pisania żyje.
Oddając głos Kasprowiczowi: 
Już na pierwszej rozprawie odniosłem wrażenie, że sędzia ma swoje wyrobione zdanie. Traktował mnie jak jakiegoś zbrodniarza, a nie uczestnika publicznej debaty, który patrzy władzy na ręce. 
Idea wolnej trybuny w postaci bloga, gdzie każdy może się wypowiedzieć na temat ważnych dla nas spraw, ujawnianie kulisów mechanizmów i zachowań lokalnej władzy została przez sąd odpowiednio podsumowana ogłoszonym wyrokiem.
Cóż, ma prawo do takich odczuć. W mediach, nie tylko polskich, brakuje odpowiedzialności za słowo. Owszem, konieczna jest swoboda wypowiedzi, możliwość debaty także - ale z zachowaniem tej odpowiedzialności. Także w ramach owego patrzenia władzy na ręce. Może dlatego taki a nie inny wyrok? Nie mówię, że w całości słuszny. Czy to pisząc bloga, czy artykuł do ogólnopolskiego tytułu prasowego - pamiętać trzeba, iż stawiając zarzuty, należy posiadać dowody. W przeciwnym razie popełnia się właśnie przestępstwo znieważenia.

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Komisja Majątkowa - rozliczenia RP-Kościół bezprawne?

Sprawa jest dość kontrowersyjna - można powiedzieć, tym bardziej kontrowersyjna, im bardziej osoba zapytana zdystansowana od Kościoła katolickiego. Chodzi mianowicie o kwestię rozliczeń III RP z Kościołem katolickim - zwrotu lub przekazania w zamian kościołom majątku odebranego z naruszeniem ówczesnego prawa w czasach PRLu (ustawa z 1950 r. umożliwiała nacjonalizację majątków, jednakże te kościelne często nie przekraczały powierzchnią 50 ha - co nierzadko nie stawało na przeszkodzie ich odbieraniu przez państwo). Kwestię, która z założenia miała zostać rozwiązana w okresie roku-dwóch, a nie została zakończona do dnia dzisiejszego, czyli - lekko licząc - lat dwadzieścia. 

Komisja Majątkowa powołana została przy MSWiA Ustawą O Stosunku Państwa do Kościoła Katolickiego w Rzeczypospolitej Polskiej z 17 maja 1989 r., i jej funkcjonowanie miało być krótkotrwałe. Działalność faktycznie rozpoczęła w 1991 r. Tworzy ją 12 osób, reprezentujących - po 6 - rząd oraz Kościół katolicki. Jak wiadomo, w okresie PRL dochodziło do bezprawnego pozbawiania podmiotów kościelnych - zgromadzeń zakonnych, diecezji, parafii - mienia w postaci nieruchomości: zabudowań, gruntów. W ramach przygotowywania gruntu do zawarcia umowy międzynarodowej na linii RP - Stolica Apostolska (Watykan), zwanej powszechnie konkordatem (do czego doszło w 1993 r.), Rzeczpospolita Polska postanowiła uregulować kwestię rozliczenia z Kościołem w zakresie zwrotu zagrabionych nieruchomości (najczęściej - innych, zamiennie) lub wypłaty rekompensat pieniężnych. Dotychczas komisja rozpoznała przeszło 3000 wniosków, pozostało ich jeszcze niespełna 300.

Kontrowersji odnośnie prac i sposobu działania Komisji było wiele. Przede wszystkim - w zakresie dokonywania wycen majątku podlegającego przekazaniu Kościołowi: pierwotnie wyceny dokonywała strona kościelna przez swojego pełnomocnika, jednakże od 2008 r. wprowadzono także obowiązek przedstawiania operatu przez stronę rządową. Spowodowane to było pojawieniem się zarzutów przedstawiania w wycenach strony kościelnej zaniżonych wartości (po przekazaniu nieruchomości miało dochodzić do sprzedaży po wartości faktycznej, wyższej zdecydowanie od deklarowanej we wcześniejszej wycenie, z dużym zyskiem).

Mankament zdecydowanie największy - kwestia kompetencji i procedury w zakresie odwoływania od decyzji Komisji. A konkretnie - brak takiej możliwości, co wydaje się sprzeczne z art. 78 Konstytucji RP, zapewniającym dwuinstancyjność (z wyjątkami - ustawowymi). Posłowie lewicy, zgłaszając  jeszcze w 2009 r. do Trybunału Konstytucyjnego wniosek o zbadanie legalności funkcjonowania Komisji Majątkowej, poza powyższym, podnosili argumenty takie jak: kwestia możliwości zmiany członków Komisji i brak jasnych kryteriów ich, oraz brak kontroli nad treścią i warunkami ugód zawieranych przed Komisją. Osobny wniosek złożyła w tym zakresie także obecna Rzecznik Praw Obywatelskich Irena Lipowicz, podnosząc - poza wskazanym zarzutem braku drogi odwoławczej - że samorządy (nie mające statusu uczestnika postępowania przed Komisją) były przez Komisję zobowiązywane do zwracania mienia wcześniej zabranego przez państwo - podczas gdy w toku samych prac Komisji nie były w stanie nawet zabierać głosu (w ich imieniu wypowiadał się... rząd).

Poza cyklicznymi informacjami o tym, że Komisja Majątkowa lada moment zakończy działanie, w drugiej połowie 2010 r. zaczęto coraz konkretniej podawać początek 2011 r. jako prawdopodobną datę definitywnego zakończenia jej prac, i rozpoczęto ruchy legislacyjne w tym zakresie - zgodnie z  nowelizacją ustawy, przyjętą przez rząd w listopadzie 2010, Komisja Majątkowa zakończyć ma swoją pracę 1 marca 2011. Dalsze, nierozpoznane dotąd wnioski o zwrot majątku, mają zostać skierowane na drogę powództw sądowych.

Temat Komisji został mocno nagłośniony medialnie we wrześniu 2010, gdy niejaki Marek P. został przez CBA aresztowany z podejrzeniem korumpowania członków Komisji Majątkowej i dokonania oszustw finansowych na kwotę wielu milionów złotych. Jedno należy powiedzieć wyraźnie - media łatwo podchwyciły pojęcie pełnomocnika strony kościelnej/Kościoła - co należy od razu sprostować: taka osoba przed Komisją Majątkową nigdy nie istniała, nie był nią i nie mógł być Marek P. Każdy podmiot - zakon, diecezja, parafia - występująca o zwrot mienia lub rekompensatę działał samodzielnie, i mógł być reprezentowany przez dowolnego pełnomocnika przez siebie wskazanego. Nie była to jedna osoba, działająca w skali kraju, w imieniu wszystkich podmiotów. Owszem, Marek P. reprezentował kilka podmiotów w kilku sprawach - co jednak w żaden sposób nie uprawniało do używania mylącego tytułu, sugerującego jego udział po stronie kościelnej w co najmniej wszystkich sprawach przed Komisją Majątkową. 

Trybunał Konstytucyjny 31 stycznia 2011 zająć ma się wnioskiem posłów lewicy, związanym z rzekomą niekonstytucyjnością Komisji. Jestem ciekaw, jakie zapadnie orzeczenie - choćby dlatego, że staram się tę problematykę śledzić. I o ile można zgodzić się, że sytuacja prawna braku możliwości odwołania  od decyzji Komisji nie powinna mieć miejsca i jest dyskusyjna, a na pewno nie sprzyja przejrzystości jej prac - to nie wyobrażam sobie, aby Trybunał miał stwierdzić niekonstytucyjność i podważyć wszelkie rozstrzygnięcia Komisji z ostatnich 20 lat, zatem wspomniane 3000 spraw. Co by to oznaczało? Konieczność zwrotu przez podmioty kościelne... zwróconych im (bo wcześniej zajętych z pogwałceniem prawa) nieruchomości lub kwot rekompensat, jako przyznanych przez państwo... również z pogwałceniem prawa. I kolejne pole do popisu dla prawników - wymyślenie nowej drogi prawnej do uporządkowania tego problemu poprzez wskazanie - akceptowalnego tak przez rząd, jak i przez Stolicę Apostolską - trybu rozliczenia tamtych konfiskat, czy to w formie przyznania innych nieruchomości, lub też spłaty pieniężnej.

Innymi słowy - jeśli Trybunał uzna, iż Komisja Majątkowa działała bezprawnie, i podważy jej rozstrzygnięcia, może dojść do sytuacji, w której państwo stwierdzi, iż bezprawnie zwróciło podmiotom kościelnym majątki lub wypłaciło rekompensaty, a więc będzie mogło żądać zwrotu tego... co, samo przekazało tym podmiotom kościelnym w ramach rozliczeń za również (i to bez wątpienia) bezprawne pozbawienie majątku sprzed kilkudziesięciu lat. Brzmi jak farsa? Owszem. Bo zniweczy lata działań, które większość spraw w tym zakresie uporządkowały i rozwiązały, a dodatkowo stanie się przysłowiową wodą na młyn dla mediów i osób próbujących udowodnić teorie spiskowe, iż państwo celowo i rozmyślnie chce okradać Kościół, nawet przy okazji rozliczania za zabrane temu Kościołowi bezprawie mienie. 

Owszem - być może procedura działania Komisji Majątkowej nie była idealna, natomiast trzeba spojrzeć na problem przez pryzmat tego, ile Komisja spraw załatwiła, jak niewiele ich pozostało - i jakie byłyby koszty i czas:
  1. odkręcania przyznanych rekompensat do stanu sprzed prac Komisji (przeniesienie własności z powrotem na państwo, samorządy?)
  2. wypracowania nowego sposobu na rozliczenie w zakresie mienia zabranego przez państwo podmiotom kościelnym w czasach PRL, akceptowalnego zarówno dla strony kościelnej, jak i rządu
  3. wprowadzenia nowego mechanizmu z punktu 2 w życie i doprowadzenie do ostatecznego rozliczenia poprzez przyznanie podmiotom kościelnym mienia lub wypłatę rekompensat
Zawsze można powiedzieć - dura lex, sed lex. Rozliczenia można odkręcić i zacząć raz jeszcze - będzie co robić. A za wszystko zapłaci każdy z nas, w ramach finansowania państwa.

czwartek, 20 stycznia 2011

Google pozwany przed polskim sądem

Poprzedni tekst rozpocząłem przeproszeniem za poślizg... I właśnie widzę, że wyszedł był jakby kolejny, dwutygodniowy. Nic nie poradzę. 3 tygodnie i 2 antybiotyki, z małą przerwą. Ale chyba już się, finalnie, doleczyłem. 

W przysłowiowym międzyczasie miałem okazję m.in. natknąć się, nie pamiętam już tytułu prasowego, na publikację dot. pozwu, jaki pewna obywatelka naszego kraju złożyła przeciwko Google, podmiotowi z siedzibą w USA, w Kalifornii konkretnie. Z pozoru - prosta sprawa, pozew na odrzucenie z uwagi na wynikającą z KPC zasadę właściwości ogólnej sądu:
Art. 27 KPC § 1. Powództwo wytacza się przed sąd pierwszej instancji, w którego okręgu pozwany ma miejsce zamieszkania.
§ 2. Miejsce zamieszkania określa się według przepisów kodeksu cywilnego.
 A tu - Sąd Apelacyjny w Łodzi nas zaskoczył! 

Przypominając tło - kobieta zostaje nagrana podczas bardzo intymnego momentu przez partnera; kiedy rozstają się (ponoć została pobita), były partner wrzuca do internetu kilkuminutowy filmik z ową sceną zbliżenia, z byłą partnerką w roli głównej. Oczywiście, bez jej wiedzy i zgody. Filmik, dodajmy, jednoznacznie pornograficzny. Jak łatwo się domyślić - firm zobaczyli nie tylko znajomi kobiety, ale trudna nawet do oszacowania ilość ludzi na świecie. Co więcej - były podpisał filmik z jej imienia nazwiska, umieszczając tam także jej adres e-mail. 

Na efekty nie trzeba było długo czekać - poza, zrozumiałym, poczuciem wstydu, kobieta zaczęła otrzymywać duże ilości niewybrednych propozycji, nawiązujących do wspomnianego filmu. Przez 2 lata milczała, jednakże zgłosiła później całość zajścia na policji. Okazało się, że brak w polskim prawie karnym materialnym podstawy prawnej do ścigania sprawcy takiego czynu - nie mówiąc o tym, że sprawca w międzyczasie ulotnił się za granicę. Sam film - główny problem - nadal pozostawał w obiegu, widniał w wyszukiwarkach. 

Sprawą zainteresował się łódzki adwokat Piotr Paduszyński, który postanowił reprezentować kobietę w sprawach naruszenia jej dóbr osobistych, a konkretnie dotyczących usunięcia jej danych i przedmiotowego filmu z wyszukiwarek. Jak dotąd, z dwiema - w tym Yahoo! - udało mu się zawrzeć poufne ugody pozasądowe. Nie udało się jednak z światowym potentatem - Google właśnie - i polskim Onetem. Sprawa przeciwko tym podmiotom trafiła do Sądu Okręgowego w Łodzi. 

I tu doszło do sytuacji z pewnością nieprzewidzianej przez pozwanych, która również mnie - pozytywnie - zaskoczyła, bowiem sąd uznał się za właściwy do rozpoznania sprawy w zakresie powództwa przeciwko Google, pomimo iż jest to podmiot zagraniczny z siedzibą w USA. Uzasadnienie? Nie może być tak, że osoba ewidentnie poszkodowana (przez treści, do jakich dostęp jest w Polsce - mimo zagranicznej siedziby pozwanego) nie może dochodzić swoich praw przed sądem tylko dlatego, że siedziba firmy odpowiadającej za jej poszkodowanie jest na drugim końcu świata, na innym kontynencie.

29.12.2010 Sąd Apelacyjny w Łodzi oddalił zażalenie, złożone przez pełnomocnika Google, domagającego się odrzucenia pozwu przeciwko jego mandantowi. Co w praktyce oznacza, iż to postępowanie przeciwko Google będzie się toczyło właśnie przed tym polskim sądem.

środa, 5 stycznia 2011

Laurki Poczty Polskiej

Kolejny nieprzewidziany poślizg i przerwa w pisaniu wyniknął z przyczyny ode mnie niezależnej - jak człowiek leży z zapaleniem krtani i gorączką, to mu się nic nie chce. 

Życie przyniosło pomysł na wpis - mianowicie wczoraj z dwoma papierkami tzw. awizo pofatygowałem się do okolicznej placówki Poczty Polskiej, celem wyjaśnienia - o co chodzi itp. Mogłem się domyślić - była to decyzja MS w przedmiocie mojego odwołania od decyzji odnośnie nieprzyjęcia mnie na aplikację, ten tragiczny 1 punkt. Nie rozczarowałem się, to było dokładnie to. Decyzja, oczywiście, odmowna. 

Ale pisać postanowiłem dzisiaj nie tyle o samej decyzji, co o... awizach pocztowych. Dla zobrazowania sytuacji i wyjaśnienia mego zdziwienia i frustracji - obrazek. Obydwa awiza. Z założenia - po lewej (drukowane w całości na nieśmiertelnych drukarkach igłowych) awizo powtórne; po prawej - pierwsze  awizo (wypisane ręcznie). Klikamy - i można zobaczyć powiększenie.


Nagłówki (podkreślenie żółte) 
Cud nad Wisła! Dwa awiza powtórne, sądząc z treści (na tym po prawej sformułowanie awizo powtórne w ogóle nie zostało przekreślone). 

Nazwisko odbiorcy (zamalowane)
Musicie uwierzyć na słowo - dwa awiza, dwa różne błędy w nazwisku. Masakra... Fakt, Kowalski czy Nowak się nie nazywam, trudniej nieco, ale jednak...

Daty awizowania (po lewej - podkreślone na niebiesko; po prawej - niebieski kwadratowy nawias)
Przypominam - po prawej awizo pierwotne, po lewej - powtórne. 

I co? Identyczna data na obu. Tzn. nie do końca - bo na tym pierwotnym... data jest poprawiana. Datownikiem wbite 21, potem ręką poprawione na 22. Co samo w sobie już sugeruje - facet miał przesyłkę ze sobą 21.12, nie wrzucił ani nie zostawił awiza - i podrzucił je 22.12. Tak było - awizo znalazłem w skrzynce (sprawdzanej codziennie) właśnie 22.12.

Jak liczymy datę do odbioru? Wg uznania chyba - bo nie wiadomo, na podstawie awiza, czy termin liczymy od 21 czy od 22. Data wcześniejsza, czy może późniejsza? Znaczenie - kapitalne, bo jak policzę sobie po dacie późniejszej i pójdę na pocztę w wyliczonym tak ostatnim dniu do odbioru przed zwrotem przesyłki, to może się okazać, że jednak chodziło o datę wcześniejszą, a przesyłka dzień wcześniej została zwrócona.

Na marginesie - na awizo powtórnym (po lewej) nie ma w ogóle godziny rzekomego powtórnego awizowania, więc nie zweryfikujesz, kiedy (a raczej - czy w ogóle) listonosz próbował cokolwiek doręczyć.  Jest tylko data pierwszego awizowania. Na pierwotnym awizo - jest - i to dzień  (nawet do wyboru - 21 albo 22...) i godzina; obydwa te dni moja małżonka spędziła w  całości w domu, i z pewnością byłaby odebrała przesyłkę. O ile najpierw ktoś w ogóle by spróbował ją doręczyć, pofatygował się do drzwi mieszkania. A to, jak widać, przekracza możliwości listonosza. 

Wszystko to dla człowieka w okienku na poczcie problemem nie jest. Dla niego jest oczywiste, że obydwa papierki dotyczą tej samej przesyłki (choć z numerów nadawczych wynika coś innego), ile chociaż dość szybko przesyłkę odnajduje. 

Ja jednak drążę - skąd mam wiedzieć, że to dotyczy tego samego, a przede wszystkim: gdzie na drugim awizo jest jakakolwiek data tej rzekomej drugiej awizacji? Nie ma jej. Człowieczek był uprzejmy odburknąć - nie ja ten druk wymyśliłem, dowód poproszę, niech pan z tym do kierownika idzie i gdyby się nie uchylił, to dostałbym w głowę owymi awizami (obydwoma), które cisnął w moją stronę. 

Numer nadania (podkreślenie czerwone)
Na drukowanym awizo powtórnym, po lewej, dłuuugi numer - zostawiam widoczną końcówkę: ...579399. Na pierwotnym awizo, po prawej - krótki numer: 7939. Zbieżne? Bynajmniej. Nawet przy założeniu, że wpisując ręcznie, listonosz poszedł sobie na skróty i wpisał końcówkę samą numeru, ostatnie kilka, powiedzmy cztery, cyfry - nijak do siebie nie pasują. Bo nie jest to dwa razy 7939 - a raz 9399, zaś drugi raz 7939. 

To samo? Nie. Ale na poczcie dowiedziałem się - tak, oczywiście, przecież widać, że to chodzi o tę samą przesyłkę. Aha. Chyba, że jakiś system szyfrowania mają. 

Telefon na pocztę (tylko po lewej - podkreślenie fioletowe)
Awizo powtórne, po lewej - rubryczkę ktoś wymyślił, ale zawartości - pola - już nikt nie wypełnił. Na awizo pierwotnym, po prawej - na pieczątce numeru telefonu nie ma także. A po co, prawda? Jak już ktoś, najczęściej słusznie, chce się poawanturować i powytykać tony błędów poczty - to niech chociaż przyjdzie i postoi w sznurku do okienka, żeby znał swoje miejsce. 

Ostateczna data możliwego odbioru (podkreślenie zielone)
Jak w przypadku daty awizowania (podkreślenia niebieskie, wyżej). Awizo powtórne, po lewej - jest, data 05.01. Co wydaje się sugerować, że awizo pierwotne było 22.12 - skoro na odbiór jest 14 dni, od 21.12 byłoby o dzień za długo. Ale to tylko domysły i spekulacje, bo z papierów nie wynika to wprost i jednoznacznie. Awizo pierwotne, po prawej - jest miejsce w rubryczce i bliżej nieokreślony listonosz raczył w nim pozostawić - co? Swój autograf. Bo policzenie do 14 i wpisanie tam daty przekracza możliwości listonosza, co?

Uwaga na marginesie
Podstawowych informacji na awizo powtórnym (drukowane, po lewej) nie ma - takich jak data tej powtórnej awizacji - za to warto zwrócić uwagę, że bite 3 linijki tej karteczki zajmuje - co? Wyliczanie dni tygodnia i podanie dla każdego z nich godzin pracy owej placówki poczty. Co ma to na celu? Nie wiem. Nie spotkałem się dotąd z pocztą, która w różne dni tygodnia byłaby inaczej czynna - zawsze jest tak samo, inaczej to w soboty (w niedziele większość nie pracuje). Więc po co to? Tak trudno napisać podobnie jakoś jak na pieczątce na awizo pierwotnym (po prawej)?

Niech żyje Poczta Polska! Poziom usług - adekwatny do poziomu usług w komunikacji w tym kraju.