wtorek, 26 października 2010

Netykieta - nie bądź pan cham, zachowuj się - także w internecie

Czym jest netykieta? Jest to zbiór zasad przyzwoitego zachowania w Internecie, swoista etykieta obowiązująca w sieci, zbiór reguł właściwego i zgodnego z ogólnie przyjętymi zasadami etyki i prawa postępowania internautów w cyberprzestrzeni (G. Kubas, praca mgr napisana pod kierunkiem prof. dr hab. R. Markiewicza pt.  Kodeks etyczny czy prawo Internetu, UJ 2004). Skąd ta nazwa? Net (ang.) – "sieć" i etiquette (fr.) – "formy zachowania się" - ze złożenia właśnie netykieta wychodzi. 

Co ciekawe - samo pojęcie netykiety... istnieje dłużej niż sam protokół www (pierwotnie pojęcia używano w kontekście Telnetu, Usenetu lub FTP). Oczywiście, nie w obecnej formie - netykieta była modyfikowana i zmieniała się przez lata, choć jej założenia pozostają niezmienne. 
Kilka ciekawostek:
  • pierwszy zbiór zasad etycznych do stosowania w internecie opracowała Arlena H. Rinaldi w 1992, na Florida Atlantic University prowadząca kursy z podstaw wiedzy i pracy w internecie; zbiór ten zawierał korzystania z poczty elektronicznej, wykorzystywania plików danych (przesyłanie FTP) oraz grup dyskusyjnych; cel i założenie powstania owego zbioru - umożliwienie jak najpełniejszego wykorzystania zasobów internetu, przy maksymalnej odpowiedzialności użytkownika za sposób dostępu i transmisji informacji przez sieć
  • kolejny, pierwszy na większą skalę dokumenty mówiący o netykiecie, to RFC 1855 pt. Netiquette Guidelines, który powstał w 1995 pod kierunkiem Sally Hambridge z Intela; RFC (request for comments) to opracowania nieformalnego międzynarodowego stowarzyszenia osób zainteresowanych ustanawianiem wspólnych standardów technicznych i organizacyjnych dla obsługi internetu Internet Engineering Task Force (IETF); nie jest to prawo wiążące - jednakże RFC 1855 dotarł do bardzo wielu odbiorców i został przyjęty przez bardzo szerokie grono (recepcja była większa niż innych zaleceń IETF); nie wskazywał on standardu internetowego, ale stanowił zbiór wskazówek netykiety - z założenia miał stanowić wytyczną tak dla administratorów, jak i użytkowników; zalecenia podzielono na kategorie: dot. komunikacji bezpośredniej, komunikacji grupowej i usługi informacyjnych - zaś każda z tych 3 kategorii osobno była opisana pod kątem administratora i użytkownika
Gdyby chcieć wskazać zasady netykiety, jakich należy przestrzegać, to można pokusić się o formę jakby takich 10 przykazań:
  1. Szanuj prawa autorskie - cytując, podaj źródło informacji; przestrzegaj licencji
  2. Chroń prywatność i dane osobowe - szanuj prywatność otrzymywanych informacji, nie przesyłaj (forwarduj) do zbyt dużej liczby osób maili, co do których mógłby sobie tego nie życzyć autor; dbaj o tajność haseł, jakich używasz (nie zapamiętuj ich na komputerach, z których korzysta większa liczba osób); kończąc korzystanie z usługi, do której się logujesz -  nie zamykaj po prostu przeglądarki, ale zawsze się wyloguj; gdy jest to tylko możliwe - loguj się za pomocą transmisji szyfrowanej
  3. Chroń bezpieczeństwo poczty elektronicznej - prosta zasada: nie umieszczaj w mailu nic, czego byś nie umieścił na zwykłej, klasycznej pocztówce; jeśli przesyłasz coś, co ma pozostać nieujawnione osobom postronnym - korzystaj z programów szyfrujących (klucze PGP)
  4. Unikaj spamu - pisz zwięźle i na temat - nikt nie lubi dostawać stosów reklamówek, niechcianej i niezamówionej korespondencji elektronicznej; przesłanka - typowo ekonomiczna: przesłanie wiadomości generuje koszt, rozkładany po połowie na nadawcę i odbiorcę; nie wysyłaj niepotrzebnie zbyt dużych plików (nie każdy posiada łącze o wysokiej przepustowości); gdy piszesz - pisz konkretnie, zwięźle i na temat; jeśli cytujesz wcześniejszą wiadomość - to tylko w zakresie tego, do czego się ustosunkowujesz, a nie całości wiadomości; nie wysyłaj maila tylko po to, aby grzecznościowo odpowiedzieć na odpowiedź
  5. Dbaj o bezpieczeństwo sieci i sprzętu - serwisuj sprzęt, dokonuj jego przeglądu, przeczyść od czasu do czasu, odkurz; administrator winien dbać o to, skąd i kto (z jakiej lokalizacji) pobiera pliki w sieci; gdy jest konieczne z przyczyn obiektywnych wyłączenie danej usługi - administrator powinien o tym uprzedzić użytkowników z góry
  6. Dopełniaj obowiązków informacyjnych (dotyczy administratorów) - umieszczaj w serwisie FAQ (Frequently Asked Questions - często zadawane pytania) z najprzydatniejszymi informacjami o witrynie, odpowiedziami na najprostsze pytania użytkowników (zaoszczędzisz sam czas); nie kopiuj po prostu informacji z innych stron; witryna powinna być aktualna i na bieżąco aktualizowana; witryna musi zawierać regulamin przetwarzania danych osobowych; gdy oferujesz hosting - określ, jaką ilość przestrzeni przyznajesz użytkownikom (gdy się to zmieni - poinformuj każdego); gdy oferujesz forum - moderowane winno być na bieżąco
  7. Przestrzegaj reguł technicznych - przeglądaj codziennie zawartość swojej skrzynki - niechciane wiadomości usuwaj; nie instaluj niepotrzebnego oprogramowania na komputerze (szczególnie, gdy nie korzystasz z niego wyłącznie sam)
  8. Przestrzegaj reguł redakcyjnych - unikaj pisania DUŻYMI literami, nadużywania :-) emotikon (w różnych kulturach mogą one oznaczać coś zupełnie innego niż w miejscu, gdzie użył ich nadawca); pisząc wiadomość - korzystaj z zasad interpunkcji i ortografii (znaki przystankowe, duże litery na początku zdania); używając skrótów (imho, btw) weź pod uwagę, czy odbiorca będzie je rozumiał; podpisuj - stopka - wysyłane wiadomości (max 4 linijki tekstu)
  9. Dochowuj kurtuazji sieciowej - nie używaj słów powszechnie używanych za wulgarne; oczekując odpowiedzi - bierz pod uwagę strefę czasową odbiorcy czy różnice kulturowe; odpowiadaj na wiadomości skierowane jedynie bezpośrednio do ciebie (nie na takie, które otrzymujesz do wiadomości); zadając pytanie odnośnie serwisu - zwróć się do moderatora, a nie do najwyższego administratora; dołączając do forum lub listy dyskusyjnej - zapoznaj się najpierw z regulaminem i stosuj się do niego
  10. Bądź tolerancyjny - zarówno w stosunku do kontrowersyjnych odpowiedzi innych użytkowników internetu, jak i poprzez możliwie neutralny (nie złośliwy, nie cyniczny) charakter wysyłanych lub publikowanych wypowiedzi - zgodnie z tzw. prawem Postela, które mówi bądź konserwatywny w tym, co wysyłasz, i liberalny dla tego, co otrzymujesz.
Niektóre z norm netykiety znajdują wprost odzwierciedlenie w przepisach prawach:
  • ochrona prawa autorskiego - Konwencja berneńska z 09.09.1886 o ochronie dzieł literackich i artystycznych, Konwencja World Intelectual Property Organisation (WIPO) o prawie autorskim z 1996, ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych z 04.02.1994
  • ochrona prywatności i danych osobowych - ustawa o ochronie danych osobowych z 29.08.1997
  • ochrona poczty elektronicznej - kodeks karny z 06.06.1997 (art. 267, rozdział XXXIII tegoż kodeksu)
  • zapobieganie spamowaniu - ustawa o świadczeniu usług drogą elektroniczną z 18.07.2002 (art. 10), ustawa o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji z 16.04.1993 (art. 3, 18, 19), ustawa o ochronie niektórych praw konsumentów oraz o odpowiedzialności za szkodę wyrządzoną przez produkt niebezpieczny z 02.03.2000 (art. 6)
  • promowanie tolerancji - kodeks karny z 06.06.1997 (poszczególne przepisy, m.in. penalizujące nawoływanie do popełnienia przestępstwa, propagowanie ustroju totalitarnego, nawoływanie do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych, itp. - art. 151, 190, 196, 255, 256, 257); kodeks cywilny z 23.04.1964 (art. 23)
Piszą powyższy tekst, korzystałem z książki dr. Joanny Kuleszy pt. Ius internet. Między prawem a etyką (Warszawa 2010).

    czwartek, 21 października 2010

    Czy doczekamy się karania stalkingu?

    Niektóre źródła (powołując się na raport Instytutu Wymiaru Sprawiedliwości) podają, że aż 3 000 000 Polaków (co 10 dorosły, zaś co 13 twierdzi, że wie, o jakie zjawisko chodzi) padło ofiarą czynu, którego nazwy nie znają, a na pewno nie wiedzą, co ona oznacza. Co więcej - czyn ten, choć penalizowany być powinien - nie jest. O czym mowa? O stalkingu (nazwa pochodzi od podchodów, podkradania się). 
    Stalking jest definiowany jako "złośliwe i powtarzające się nagabywanie, naprzykrzanie się, czy prześladowanie, zagrażające czyjemuś bezpieczeństwu". Stalking jest często powiązany z czynami karalnymi tj. obrazą i zniewagą, zniszczeniem mienia, przemocą domową. Przykładowe zachowania definiowane jako stalking to śledzenie ofiary, osaczanie jej (np. poprzez ciągłe wizyty, telefony, smsy, pocztę elektroniczną, podarunki) i ciągłe, powtarzające się nagabywanie. Działania te są szczególnie niebezpieczne, gdy mogą przybrać formę przemocy fizycznej zagrażającej życiu ofiary. (Wikipedia)
    Innymi słowy - stalking to prześladowanie na tle emocjonalnym. To definicja obecna, samo zjawisko pojawiło się mniej więcej w latach 80. ubiegłego wieku, i oznaczała natręctwo, na jakie ówczesne gwiazdy muzyczne czy filmowe narażone były ze strony fanów. Dzisiaj nie ogranicza się ono jedynie do osób publicznych - polityków, celebrytów - ale ofiarą stalkingu pada coraz więcej zwykłych, niczym nie wyróżniających się spośród innych ludzi. 

    Formy takiego prześladowania? Może być ich wiele - ja zaproponowałbym podział na stalking:
    A) bezpośredni:
    • nagabywanie, nachodzenie, nękanie, prześladowanie, śledzenie przez konkretną osobę - w miejscu zamieszkania, pracy, w miejscach publicznych
    • fizyczne napaści 
    • próby gwałtów
     B) pośredni:
    • nadsyłanie podarunków 
    • nękanie częstymi telefonami
    • tzw. głuche telefony (stalker dzwoni i nie odzywa się, gdy osoba odbiera telefon)
    • nękanie smsami, pocztą elektroniczną (e-mail) lub tradycyjnymi listami - propozycje spotkań, komplementy, ale także groźby, wyzwiska, obsceniczne treści
    • rozpowiadanie nieprawdziwych rzeczy - oczernianie, psucie reputacji i opinii 
    Przestępstwo wydaje się oczywiste - nic dziwnego, w USA jest karalne nawet do 5 lat pozbawienia wolności lub grzywną do 250 000 USD. Skąd więc problem w Polsce? Po pierwsze - brakuje wprost pemalizacji stalkingu. Po drugie - co widać już na powyższej typologii - zjawisko stalkingu, w różnych konkretnych wypadkach, formach czy przejawach, może spełniać przesłanki odpowiedzialności karnej na podstawie już istniejących regulacji prawnych (np. jeśli stalker podejmie próbę zgwałcenia - może odpowiadać za gwałt na podstawie art. 197 KK; jeśli napadnie - może odpowiadać za naruszenie czynności narządu ciała lub rozstrój zdrowia lub ciężki uszczerbek na zdrowiu z art. 156, 157 KK; analogicznie - pomówienie - art. 212 KK itp.). Innymi słowy - stalker może odpowiadać karnie za poszczególne czyny, których dokonał w ramach swoich działań, pojedyncze - brakuje jednak przepisu karającego całość działań i zachowań, jakie nazwać można stalkingiem. 

    W pewnym sensie, jednakże nie do końca, w obecnym stanie prawnym, stalking penalizuje art. 107 KW, regulujący tzw. złośliwe niepokojenie:
    Art. 107 KW Kto w celu dokuczenia innej osobie złośliwie wprowadza ją w błąd lub w inny sposób złośliwie niepokoi,podlega karze ograniczenia wolności, grzywny do 1.500 złotych albo karze nagany.
    Minister Sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski: Konieczne jest precyzyjne określenie, jakie konkretnie zachowania podejmowane w jakich okolicznościach są niedozwolone. Wyjaśnia on - iż nie zawsze można sprawcy, stalkerowi, zarzucić dokuczanie pokrzywdzonemu, jako że sprawca we własnym mniemaniu swoimi czynami mógł chcieć jedynie (...) adorować pokrzywdzonego. 

    A zatem - brak jednoznacznego zdefiniowania na gruncie polskiego prawa karnego - czym stalking jest. Na pewno można wskazać jedną obiektywną przesłankę, jaką zdecydowanie powinien wypełniać sprawca, aby odpowiadać za stalking - mianowicie powtarzalność zachowań, działań uderzających w pokrzywdzonego (w odróżnieniu od wspomnianego 107 KW, gdzie złośliwe niepokojenie może zajść jednokrotnie i już takie 1 zdarzenie jest podstawą złożenia wniosku o ukaranie; aby tego rozwiązania nie dublować - przepis zakazujący stalkingu musi wprost wskazywać, iż dotyczy zachowań powtarzających się). 

    Trochę statystyk: 
    • ofiarami stalkingu częściej są kobiety
    • w przeszło 1/2 przypadków - sprawcami jest partner (były, obecny)
    • najbardziej zagrożeni - samotne młode osoby, studenci, osoby zatrudnione na stanowiskach związanych z kontaktem z ludźmi (sprzedaż, obsługa klientów)
    • najczęstsze przyczyny - zazdrość, zawód miłosny, nienawiść, spory rodzinne czy sąsiedzkie
    Co proponuje rząd? Przestępstwo wprowadzone do Kodeksu karnego, z przyczyn oczywistych, ścigane będzie na wniosek pokrzywdzonego. W najgorszym przypadku - tzn. w sytuacji, gdy nękany popełnia z powodu nękania samobójstwo - karę do 10 lat pozbawienia wolności dla stalkera. Równolegle sąd będzie mógł stosować środki karne, w tym zakaz przebywania w określonych miejscach bądź środowiskach oraz zakaz zbliżania się do konkretnych osób. 

    Stalking musi zostać uregulowany kodeksowo - jako, że zjawisko samo w sobie jest dla pokrzywdzonych wyjątkowo uciążliwe, może prowadzić do konieczności zmian numerów telefonów, adresów poczty elektronicznej, a niekiedy - również adresu, miejsca zamieszkania.

    Pozostaje pytanie - jak karać sprawców stalkingu? Należy pamiętać - tego rodzaju przestępstwa mogą i być może bardzo często są popełniane przez osoby cierpiące na różnego rodzaju schorzenia psychiczne, zatem w wielu przypadkach mogą występować przesłanki uzasadniające wyłączenie lub nadzwyczajne złagodzenie odpowiedzialności karnej. 

    Z drugiej strony do problemu podchodzi, słusznie, wicedyrektor departamentu legislacyjno-prawnego w MS prok. Grażyna Stanek, zwracając uwagę na inną kwestię: Problemem będzie natomiast zakreślenie granic i znamion takiego przestępstwa, aby nie ścigać osób w rzeczywistości pomówionych przez pseudopokrzywdzonych. Czyli - jak sformułować hipotezę normy prawnej tak, aby uniknąć korzystania z nowego przepisu, karzącego stalkerów, przez osoby chcące celowo i bezpodstawnie oskarżać na  jego podstawie osoby niewinne?

    Nie da się ukryć - problem zdecydowanie istnieje i wprowadzenie przepisu, przewidującego karanie stalkingu jako prześladowania na tle emocjonalnym, jest konieczne, jako że w tym zakresie obecne prawo karne po prostu nie nadąża za rzeczywistością. Z pewnością, gdy nowa regulacja trafi do obrotu prawnego, jej stosowanie będzie także wyzwaniem dla organów ścigania i sądów - co ciekawie obrazuje prof. Piotr Kruszyński: Osoby, które będą stosować ten przepis w praktyce, powinny zachować zdrowy rozsądek. Bardzo łatwo narazić się bowiem w tym przypadku na śmieszność lub popaść w paranoje. Trzeba umieć rozróżnić sytuację, gdy chłopak chce się tylko umówić z dziewczyną, a ona mu odmawia, od sytuacji, gdy rzeczywiście zaczyna on ją nękać SMS-ami lub wystaje pod jej prac.  

    Może pokuszę się o swoją własną definicję stalkingu - na potrzeby sformułowania hipotezy nowego przepisu KK? A zatem - stalking jako celowe, uporczywe i powtarzające się zachowanie i działanie sprawcy, wyraźnie wbrew woli pokrzywdzonego, przyjmujące formę dążenia do jak najczęstszych kontaktów z pokrzywdzonym:
    1. bezpośrednio,
    2. pośrednio za pomocą  innych form porozumiewania się (telefon, wiadomości tekstowe oraz multimedialne przesyłane za pomocą telefonów komórkowych, poczta elektroniczna, komunikatory elektroniczne, portale społecznościowe),
    powodujące u pokrzywdzonego uzasadnione obiektywnie odczucie bycia prześladowanym na tle emocjonalnym

    Czy doczekamy się karania stalkingu? Jest szansa. 19.10.2010 został przyjęty rządowy projekt nowelizacji KK w tym zakresie, mający wprowadzić odpowiedni zapis prawa karnego materialnego.

    piątek, 15 października 2010

    Jak nie dać się oszukać developerowi

    Dziś o kupnie mieszkań - perspektywie, na którą coraz mniej osób stać, a nawet tych, o ich na takie mieszkanie stać, przeraża. Dlaczego? Nie tylko z tego powodu, że najczęściej wiąże się z zadłużeniem dosłownie na całe życie - może nie do śmierci, ale praktycznie na całe życie zawodowe, do osiągnięcia emerytury (w przypadku  finansowania z kredytu całości mieszkania). Ponieważ życie, coraz szerzej opisywane przypadki (także przeze mnie) pokazuje, jak łatwo paść łupem developera nieuczciwego, który poza zainkasowaniem pieniędzy od klienta bynajmniej nie zamierza z umowy się wywiązać. 

    Druga sprawa - kwestia braku świadomości prawnej chociażby konieczności prawidłowej formy sporządzenia ew. umów zawieranych z developerami, co już samo w sobie może stanowić pewnego rodzaju zabezpieczenie, na potrzeby możliwego przecież w przyszłości, w razie sporu, dowodzenia przed sądem. Developerzy amatorami nie są, dobrze wiedzą, jakie zapisy w umowach winny się znaleźć - korzystne dla nich - i takowe zwykle tam trafiają, podczas gdy zapisów zabezpieczających interesy klientów jest niewiele.

    Podstawowym problemem pozostaje status umowy developerskiej jako takiej - jako że należy ona do grona tzw. umów nienazwanych (IV CKN 305/2001, w OSNC 2004/7-8 poz. 130), jej treść nie jest skonkretyzowana przepisami ustawowymi, przez co developerzy mają sporą dowolność w zakresie ujmowania w treści takich umów zapisów dla klientów po prostu niekorzystnych. We wspomnianym orzeczeniu pojawiło się sformułowanie, iż umowa deweloperska nie ma charakteru umowy przedwstępnej i nie wywołuje skutków prawnych zawartych w art. 389 KC. Efekt? Klient, po wykonaniu umowy, staje się właścicielem jedynie swojego konkretnego lokalu, w umowie nie ma mowy na temat kwestii dotyczących pozostałych części nieruchomości, w skład której wchodzi lokal klienta. W tym zakresie i do momentu przeniesienia własności nieruchomości na właścicieli - developer ma właściwie nieograniczone możliwości w zakresie sposobu wykonywania umowy (zmiany w inwestycji).

    Co jest największym mankamentem umowy developerskiej? Jest to umowa o świadczenie usług, do której - w kwestiach nieuregulowanych - stosuje się odpowiednio przepisy o zleceniu. Samo zaś zawarcie umowy developerskiej nie zobowiązuje dewelopera do przeniesienia na klienta własności przyszłej nieruchomości - i to na tym tle powstają spory dotyczące tego rodzaju umów.

    Problemem są również kwestie upadłości developerów - skoro bowiem przeniesienie własności lokalu możliwe jest dopiero po jego powstaniu, co zatem w sytuacji, gdy developer upada przed wybudowaniem lokalu? Oczywiście - odszkodowanie, którego dość często (wobec przypadków finansowania budowy z kredytów, których zabezpieczenie stanowi hipoteka) nie udaje się w całości uzyskać. Pół biedy, gdy do bankructwa dochodzi w momencie, gdy klient nie dokonał jeszcze pełnych wpłat - traci wówczas, w najgorszym wypadku, jedynie część środków. Jednak w sytuacji, gdy developer upada po uiszczeniu całości kwoty przez klienta - może dojść do utraty całości środków, o ile developer z wpłat klientów tytułem umowy dotyczącej nowej nieruchomości finansował... ukończenie wcześniejszych inwestycji, na które już wcześniej zabrakło pieniędzy. Być może raz lub dwa razy taki manewr się powodzi - jednakże, prędzej czy później, developer musi upaść. 

    Co zatem należy zrobić, marząc o własnych czterech ścianach, aby faktycznie uzyskać własność mieszkania i nie stracić równocześnie swoich pieniędzy?
    1. Sprawdzenie stanu prawnego nieruchomości gdzie ma być realizowana inwestycja - księgi wieczyste, rejestr gruntów
    2. Posiadanie przez developera ostatecznego pozwolenia na budowę - decyzje można przecież zaskarżać; developer zawsze stwierdzi, że to przejściowy problem - jest to jednak kwestia podstawowa dla w ogóle rozpoczęcia budowy, o kluczowy znaczeniu dla terminu sfinalizowania inwestycji
    3. Jednoznaczne ustalenie celu, na który przeznaczane są wpłaty zaliczek klienta z uwagi na fakt, iż uiszczane są one jeszcze przed przeniesieniem na niego własności lokalu (warto zastanowić się nad uregulowaniem w umowie, iż wpłaty klienta trafiają na zamknięty rachunek powierniczy, nie zaś bezpośrednio na rachunek developera - z jasno wskazanym celem: spłata kredytu udzielonego developerowi na dokonanie inwestycji) 
    4. Sporządzenie umowy przedwstępnej w formie aktu notarialnego
    5. Ujawnienie faktu zawarcia umowy przedwstępnej w księdze wieczystej co chroni przed próbą zbycia lokalu po zawarciu umowy przedwstępnej na rzecz osoby trzeciej
    6. Zapoznanie się z harmonogramem płatności jeszcze przed zawarciem umowy. Logicznym jest - developer dąży do jak najszybszego pozyskania całości środków od klienta, zaś klient dąży do sfinalizowania płatności na jak najbardziej zaawansowanym etapie prac
    7. Zwrócenie uwagi na treść umowy pod kątem zapisów odnośnie dopłat w razie zwiększenia się powierzchni lokalu co może wynikać z innego umownego zastrzeżenia o możliwości zmiany faktycznej wielkości tegoż lokalu (który w takich sytuacjach zawsze obciąża - na skutek zapisów developerów - kupującego, podczas gdy bez takiego zastrzeżenia umownego ryzyko ponosi właśnie developer)
    8. Zastrzeżenie w umowie kar umownych na wypadek opóźnień w terminie wydania lokalu klientowi od każdego dnia opóźnienia
    Podstawowy problem? Klient w nabycie mieszkania lokuje zazwyczaj całość środków finansowych, jakimi dysponuje, najczęściej zaciągając wieloletnie zobowiązania związane z kredytem. W przypadku sporów sądowych - dysponuje określonymi kwotami, nieporównywalnie mniejszymi od środków developera, którego najzwyczajniej w świecie stać i może pozwolić sobie nawet na kilkuletni proces sądowy. Klient - traci pieniądze i nie otrzymuje lokalu.

    Nie można wszakże generalizować - mówiąc, że każdy developer oszukuje, ponieważ jest to oczywista nieprawda. Materia, rząd kwot, jakich dotyczy problematyka, skłania jednak do szczególnej ostrożności w podejmowaniu decyzji o kupnie mieszkania od developera. Mam nadzieję, że kilka powyższych rad pomoże uchronić się przed nieprzyjemnościami związanymi z niesolidnymi lub nieuczciwymi developerami.

    czwartek, 14 października 2010

    Czy po nowelizacji ma zniknąć możliwość uzyskania na uzasadniony wniosek danych osobowych dot. innej osoby?

    Ze względów czysto praktycznych, zawodowych - tym się obecnie zajmuję (przypadkiem niejako, ale zawsze) - zwróciłem uwagę na fakt, iż w do Senatu trafił, przyjęty przez Sejm, projekt nowelizacji Ustawy o ochronie danych osobowych.

    Nie zamierzam się rozwodzić na plusami dodatnimi i plusami ujemnymi :) tej ustawy zmieniającej, której proponowaną treść można znaleźć tutaj, jednakże zastanawia mnie mocno jedna kwestia. Obecnie obowiązująca ustawa zawiera m.in. przepis art. 29:
    1. W przypadku udostępniania danych osobowych w celach innych niż włączenie do zbioru, administrator danych udostępnia posiadane w zbiorze dane osobom lub podmiotom uprawnionym do ich otrzymania na mocy przepisów prawa.
    2. Dane osobowe, z wyłączeniem danych, o których mowa w art. 27 ust. 1, mogą być także udostępnione w celach innych niż włączenie do zbioru, innym osobom i podmiotom niż wymienione w ust. 1, jeżeli w sposób wiarygodny uzasadnią potrzebę posiadania tych danych, a ich udostępnienie nie naruszy praw i wolności osób, których dane dotyczą,
    3. Dane osobowe udostępnia się na pisemny, umotywowany wniosek, chyba że przepis innej ustawy stanowi inaczej. Wniosek powinien zawierać informacje umożliwiające wyszukanie w zbiorze żądanych danych osobowych oraz wskazywać ich zakres i przeznaczenie.
    Przepis ten reguluje kwestię, z którą na co dzień mam do czynienia, a mianowicie - umożliwia podmiotom, które to złożą do administratora danych odpowiedni wniosek, który także prawidłowo uzasadnią, uzyskanie danych osobowych. Czyich danych? Np. osoby, która w komentarzu do jakiegoś tekstu opublikowanego w Internecie pozwoliła sobie na wyartykułowanie niewybrednych treści pod adresem tego, kto właśnie składa wniosek, aby dowiedzieć się, kto był tak (nie)uprzejmy zmieszać go publicznie z błotem. Uzasadniona przyczyna? Proszę bardzo - przygotowywanie przeciwko obrażającemu powództwa o naruszenie dóbr osobistych. Inny przykład - uzyskanie danych osoby, która publikuje gdzieś w Internecie czyiś wizerunek, zdjęcia, bez zgody zainteresowanego. 

    Oczywiście, nie jest tak, że administrator z automatu udostępnia na każdy wniosek wszystko i wszystkim - to, kiedy należy odmówić, poza wspomnianym przepisem art. 29, reguluje obecny art. 30 tej samej ustawy. 

    No dobrze - ja problemu nie widzę, sprawa jest jasna i klarowna. Tylko że nowelizacja zawiera takie cóś:
    7)   uchyla się art. 29 i art. 30;
    I tu zaczynają się schody. Bo o ile kwestia tego, co zamiast obecnego art. 30, jest rozstrzygnięta - po uchyleniu obecnego przepisu tegoż art. 30 jego rolę przejmie znowelizowane brzmienie art. 34, właściwie bez zmian istotnych. Natomiast - skoro ustawodawca zamierza uchylić art. 29 - to gdzie miała by być uregulowana kwestia dotychczas w tym przepisie uregulowana, czyli wspomniane: forma, podstawa i wymogi formalne, a przede wszystkim w ogóle możliwość ubiegania się przez podmioty niż urzędy i służby (uprawnione do uzyskiwania danych osobowych na podstawie innych przepisów niż Ustawa o ochronie danych osobowych) do uzyskania tych danych? 

    Ja w tej nowelizacji nie widzę w ogóle rozstrzygnięcia tej kwestii. Czyli od wejścia noweli w życie skończy się w ogóle możliwość otrzymania danych osobowych przez podmioty, którym umożliwiał i umożliwia to obecny art. 29 tejże ustawy?

    wtorek, 12 października 2010

    Niekontrolowana kontrola operacyjna - czyli jak służby posdłuchiwały bezprawnie dziennikarzy

    Jakoś do tej pory umknęła mi ta sytuacja, natknąłem się na nią dzisiaj, kupując Gazetę Prawną - nie tyle dla treści, co dla dołączonego doń Kodeksu drogowego... 

    Chodzi mianowicie o sytuację, gdy Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz Centralne Biuro Antykorupcyjne w latach 2005-2007 żądały bilingów dziennikarzy, którzy zajmowali się opracowywaniem materiałów niewygodnych z punktu widzenia rządzącej ówcześnie partii Prawo i Sprawiedliwość. Rewelacje takie wynikają bezpośrednio z notatek, znajdujących się w aktach ABW.

    W ten sposób inwigilowano:
    1. Monikę Olejnik (TVN 24 i Radio ZET),
    2. Cezarego Gmyza (Rzeczpospolita),
    3. Bogdana Wróblewskiego (Gazeta Wyborcza),
    4. Macieja Dudę (Rzeczpospolita, Newsweek),
    5. Romana Osicę (RMF),
    6. Marka Balawajdra (RMF),
    7. Piotra Pytlakowskiego (Polityka),
    8. Wojciecha Czuchnowskiego (Gazeta Wyborcza),
    9. Andrzeja Stankiewicza (Newsweek),
    10. Bertolda Kittela (Rzeczpospolita)
    - a zatem zarówno dziennikarzy pracujących dla tytułów prasowych, jak i rozgłośni radiowych - w każdym wypadku o zasięgu krajowym, pism powszechnie poczytnych lub też w całym kraju powszechnie słuchanych stacji. 
    Przykłady są dobitne. Najczęściej wspomina się osobę Moniki Olejnik - ABW weszła w posiadanie zapisów jej rozmów telefonicznych aż za okres 2 lat. Rozmowami dot. innego dziennikarza, pracującego dla RMF FM, z kolei służby interesować miały się w newralgicznym okresie 6 miesięcy, gdy człowiek ów zajmował się tematem sytuacji dotyczącej lekarza ze szpitala MSWiA, dr. Mirosława G., którego dotyczyły słynne już zarzuty ówczesnego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, sugerujące, iż zabijał on pacjentów (zarzuty niepotwierdzone do dnia dzisiejszego). W momencie, powszechnie uważanej już za całkowicie propagandową i absolutnie nieudaną, akcję zatrzymania posłanki SLD Barbary Blidy, przeprowadzonej w sposób tak amatorski, że doszło do - do dziś nie wyjaśnionej - śmierci samej Blidy, sprawą tą interesował się Maciej Duda - o którego bilingi z kolei ABW wystąpiło w maju 2007. Również - bez sprecyzowania celu, sygnatury umożliwiającej wskazanie konkretnego postępowania, na potrzeby którego gromadzono informację, a także bez podania okresu, za który bilingi mają zostać udostępnione.  Analogicznie - o bilingi Andrzeja Stankiewicza ABW wystąpiła w lipcu 2007, wskazując jako cel dość enigmatycznie w sprawie przeciekowej w Ministerstwie Rolnictwa - żadnej sygnatury, celu konkretnego nic; ani słowa również o okresie, za jaki miały by zostać ujawnione bilingi.

    Cel takich działań? Można się domyślać. Nie ulega wątpliwości - służby dokładnie wiedziały, informacje dotyczących jakich osób uzyskają. Można domniemywać - chodziło o ustalenie źródeł informacji dziennikarzy. Czyli - dotarcie do informacji, których powołane do ich gromadzenia jednostki wyposażone w odpowiednie uprawnienia w sposób zgodny z prawem nie były w stanie, pomimo środków i uprawnień, uzyskać, a jakie uzyskali dziennikarze. Dowód na wybitną nieudolność służb? Też. 

    Wszystko na skutek śledztwa, jakie prowadziła Prokuratura Okręgowa w Zielonej Górze - zostało ono jednak umorzone w maju br. w wyniku braku ujawnienia przestępstwa. Na skutek ujawnienia obecnie całości i skali procederu, którego przedmiotem było postępowanie, obecny minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski podjął decyzję o podjęciu umorzonego postępowania na nowo

    Postać znana już medialnie, ówczesny szef Centralnego Biura Antykorupcyjnego Mariusz Kamiński, w wypowiedzi dla PAPu zanegował, jakoby urząd, na którego stał czele, podsłuchiwał jakąkolwiek z wymienionych w innych publikacjach osób - co, w jego opinii, potwierdziło wspomniane wyżej orzeczenie prokuratury. Najwyraźniej, jest on bardzo pewny swoich racji - na końcu oświadczenia, w którym negował prowadzenie inwigilacji dziennikarzy, zagroził wprost pozwem wszystkim, którzy publicznie stwierdzą, iż - cytuję - szef CBA Mariusz Kamiński zlecał, nadzorował, a nawet tylko wnioskował o stosowanie podsłuchu wobec wymienionych w publikacji dziennikarzy

    Szef sejmowej komisji ds. służb specjalnych Janusz Krasoń (SLD) deklaruje powołanie (popularne to coraz bardziej ostatnio...) komisji śledczej ds. wyjaśnienia przypadków inwigilacji dziennikarzy. Komisja po raz pierwszy ma się spotkać już w dniu jutrzejszym, zaproszeni do udziału w niej zostali obecni szefowie zarówno CBA, jak i ABW. Komisja zająć ma się również stanowiskiem w tej sprawie pełnomocnika rządu ds. służb specjalnych .

    Poseł Konstanty Miodowicz (PO) twierdzi, iż ujawnione przypadki to jedynie przysłowiowy czubek góry lodowej i jedne z wielu innych, jeszcze nie ujawnionych, jakie miały miejsce za czasów rządów PiSu.

    Sprawa okazuje się nie być niczym nowym, a samo postępowanie dotyczące jej - ciągnącym się od przeszło roku. Pierwsze śledztwo - dotyczące zarzutu przekroczenia uprawnień przez Ministra Sprawiedliwości w okresie 2005-2007, poprzez polecanie szefowi Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, szefowi Centralnego Biura Antykorupcyjnego, komendantowi głównemu policji i dyrektorowi Centralnego Biura Śledczego, składania wobec określonych osób wniosków o zarządzenie kontroli operacyjnej  bez podstawy prawnej - umorzono pierwszy raz już w lipcu 2009. Osobne - kwestia przekroczenia uprawnień w w/w okresie przez szefa ABW, poprzez wnioskowanie bez podstawy prawnej do Prokuratora Generalnego i sądu o zarządzenie takiej kontroli operacyjnej. Po pierwszym umorzeniu postępowania, Minister Sprawiedliwości stwierdził, iż nie wyjaśniono wszelkich okoliczności, a także nie został zebrany kompletny materiał dowodowy - nakazując wznowienie postępowania, które ponownie zostało umorzone we wspomnianym maju br.

    Przepisy postępowania karnego w tych sprawach są dość jasne:
    Art. 180 KPK § 1. Osoby obowiązane do zachowania tajemnicy służbowej lub tajemnicy związanej z wykonywaniem zawodu lub funkcji mogą odmówić zeznań co do okoliczności, na które rozciąga się ten obowiązek, chyba że sąd lub prokurator zwolni te osoby od obowiązku zachowania tajemnicy.
    (...) 
    § 3. Zwolnienie dziennikarza od obowiązku zachowania tajemnicy nie może dotyczyć danych umożliwiających identyfikację autora materiału prasowego, listu do redakcji lub innego materiału o tym charakterze, jak również identyfikację osób udzielających informacji opublikowanych lub przekazanych do opublikowania, jeżeli osoby te zastrzegły nieujawnianie powyższych danych.

    Art. 226 KPK W kwestii wykorzystania dokumentów zawierających tajemnicę państwową, służbową lub zawodową, jako dowodów w postępowaniu karnym, stosuje się odpowiednio zakazy i ograniczenia określone w art. 178-181. Jednakże w postępowaniu przygotowawczym o wykorzystaniu, jako dowodów, dokumentów zawierających tajemnicę lekarską decyduje prokurator.
    180 KPK mówi wprost - nie można zwolnić dziennikarza, nawet gdyby jakakolwiek służba chciała, z obowiązku zachowania tajemnicy tylko po to, aby ustalić jego źródło informacji!
    Analogicznie - regulacja prawa karnego materialnego jasno wskazuje, w jakich sytuacjach dziennikarz ma obowiązek zawiadomić o popełnieniu przestępstw, a mianowicie tylko tych najcięższych, poniżej wymienionych (m.in. zabójstwo, ludobójstwo, zamach na Prezydenta RP):
    Art. 240 KK § 1.   Kto, mając wiarygodną wiadomość o karalnym przygotowaniu albo usiłowaniu lub dokonaniu czynu zabronionego określonego w art. 118, 127, 128, 130, 134, 140, 148, 163, 166, 189 lub 252, nie zawiadamia niezwłocznie organu powołanego do ścigania przestępstw, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3.
    Tzw. kontrola operacyjne, czyli fachowo - kontrola i utrwalanie rozmów - jest możliwa i dopuszczalna w przepisach polskiej procedury karnej, jednakże w określonych w KPK przypadkach, we wskazanej formie - postanowienie, możliwość jego zaskarżenia (237-242 KPK). Postępowanie, jakie najprawdopodobniej miało miejsce w opisywanych przypadkach, należy nazwać po prostu omijaniem prawa, i stanowi przesłanki zastosowania 231 KK - czyli pociągnięcia funkcjonariusza do odpowiedzialności z tytułu przekroczenia uprawnień, co zagrożone jest karą pozbawienia wolności do lat 3. 
    Nie jest to jedynie sucha wykładnia przepisu - znajduje ona również odzwierciedlenie w opinii praktyka, a zarazem autora jednego z komentarzy z zakresu prawa karnego - prof. Piotra Kruszyńskiego:
    - Źródła informacji dziennikarskich są szczególnie chronione i nie wolno ich nikomu ujawniać. Od tej tajemnicy sąd może zwolnić jedynie w przypadku najcięższych przestępstw. Można zatem uznać, że billingi rozmów prowadzonych przez dziennikarzy są również objęte taką tajemnicą. W mojej ocenie należałoby do nich zatem zastosować takie same zasady jak w przypadku zwolnienia od tajemnicy dziennikarskiej
    Nie neguję tutaj prawa służb do zwracania się, na podstawie stosownych przepisów, o ujawnienie tychże bilingów. Po to mają takie uprawnienia, nadane im przepisami, aby z nich korzystały - ale zgodnie z przepisami prawa, a nie w celu ich obejścia. Dziennikarska tajemnica ma jednak pierwszeństwo - co wskazują powołane wyżej przepisy - i dopiero prawomocne postanowienie może nakazać ujawnienie informacji tą tajemnicą objętych, tylko w określonych przypadkach.

    W praktyce - jak owo obchodzenie prawa miało wyglądać? Okazuje się, że już w 2007 r. mówił o tym przed komisją sejmową były szef MSWiA z czasów PiS, Janusz Kaczmarek. Opisał on proceder w ten sposób: skoro przepis mówi, że podsłuch bez zgody sądu może być stosowany na okres do 5 dni - to 5 dni, dzień przerwy, i od nowa. Zgodnie z prawem? Teoretycznie, literalnie - tak. A w praktyce - nie.

    Minister Kwiatkowski zapowiedział wprowadzenie zmian w Kodeksie postępowania karnego, mających na celu - jak to ujął - efektywną kontrolę stosowania tzw. technik operacyjnych - projekt stosownej ustawy jest w Sejmie od 31.03.2010, poseł Marek Biernacki (PO) deklaruje, iż nowelizacja ma zostać uchwalona jeszcze w bieżącym miesiącu. 

    Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich oraz Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP zwróciły się d Rzecznika Praw Obywatelskich w tej sprawie. Rada Press Club Polska zaapelowała do prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta o podjęcie działań. Wyjaśnienia sprawy domaga się także Polska Izba Wydawców.

    Może to jest moja subiektywna ocena - ale się nią podzielę. Tak, fanem PiSu nie jestem i nigdy nie byłem. W kontekście jednak sytuacji, z jakimi mieliśmy do czynienia, jakich byliśmy świadkami w czasie rządów tej partii właśnie m.in. w latach 2005-2007 - doprowadzenie do śmierci Barbary Blidy w trakcie nieudolnej próby bezpodstawnego jej zatrzymania przez policję; medialne zakucie w kajdanki i aresztowanie dr. Mirosława G., lekarza ze szpitala MSWiA, co do którego ówczesny Minister Sprawiedliwości wydał zaocznie sam (?!?) wyrok przed kamerami, twierdząc, że Ten człowiek nikogo już nie zabije (co sugeruje jednoznacznie - już nie zabije, czyli wcześniej zabił), czego do dziś nikt nie udowodnił, i kilka innych - można przyjąć, iż skoro media bezpośrednio dotarły do choćby dwóch opisanych wyżej porażek i dowodów na nieporadność i lawirowanie na granicy prawa przez ówczesne władze, to przykładów takich działań na innych płaszczyznach było więcej. 

    Prawdopodobieństwo zaangażowania i wiedzy akurat tych 10 dziennikarzy w najcięższe przypadki przestępczości przewidzianej przez prawo karne - co było by jedynym usprawiedliwieniem sięgania przez służby do ich bilingów - jest mniej więcej takie, jak to, że Lech Wałęsa znów zostanie wybrany na Prezydenta RP. Żadne.

    Podsłuchiwanie dziennikarzy? Naciąganie przepisów o kontroli  operacyjnej? Czemu nie - może nikt nie zauważy, dotrze się do jakiegoś źródła, i będzie można wspaniałym służbom przypisać spektakularny sukces - de facto na podstawie nielegalnie i bezprawnie (tak się to nazywa) zdobytych informacji.

    Abstrahując od kwestii tego, że zachowania służb były niemoralne - pozostaje kwestia śmieszności ich działań i tego, co one dowodzą. Dowodzą tego, że służby są nieskuteczne, nie potrafią - wyposażone w odpowiednie uprawnienia - zdobywać informacji, do których gromadzenia są powołane - nie mówiąc już o profesjonaliźmie w podejmowanych działaniach. Można przyjąć jeszcze jedno założenie - skoro politycy za wszelką cenę nastawieni są na sukces (=zapewnienie reelekcji, utrzymanie przy władzy), to służby są gotowe najwyraźniej do wszystkiego, aby tylko ten sukces zapewnić, bez względu na to, czy został on osiągnięty, czy wymyślony. Albo podsłuchany - jak w tym wypadku - choć najwyraźniej nieudolnie. 

    Przecież skoro podsłuchiwano dziennikarzy konkretnych, którzy pisali ostro na temat poczynań władzy, np. w przypadku Blidy wskazywali na bezpodstawność i brak dowodów, które uprawniały by do nakazania akcji, w której osoba ta zmarła, to nie dlatego, że dziennikarze ci popełnili przestępstwo. Ale dlatego, aby dojść, kto dziennikarzowi ujawnił, że akcja była fuszerką i to bezprawną w zasadzie. Albo kiedy indziej - skąd był przeciek. 

    Przerażające jest co innego - nawet przy założeniu, że uda się ustalić, kto takie niekontrolowane kontrole operacyjne zarządzał, zlecał. A mianowicie to, że skoro do takich nadużyć dochodziło, polecenia tego typu były przez służby wykonywane, oznacza że w służbach są ludzie gotowi takie polecenia wykonywać, świadomi ich oczywistej bezprawności. Skoro byli tam 3-5 lat temu, to są i dzisiaj. I nawet jeśli dzisiaj nie podsłuchują - dziennikarzy, a może kogoś innego - bezprawnie, to czym innym się teraz zajmują? I czy jest to równie zgodne z prawem, co tamto podsłuchiwanie?

    poniedziałek, 11 października 2010

    Asystenci sędziów - kiedyś miało to sens

    Gazeta Prawna dokonała dzisiaj odkrycia co najmniej na miarę kolumbowego odkrycia Ameryki (na marginesie - każdy wie, że Amerykę kto inny odkrył, jednak przyjęło się przypisywanie tego Kolumbowi) - mianowicie tego, iż w sądach brakuje asystentów sędziów (notabene, skąd pomysł w nagłówku na sformułowanie pomocników?)

    Nie wchodząc w szczegóły - graficznie przedstawiono wymagania, jakie musi spełnić potencjalny kandydat na takiegoż asystenta sędziego tutaj. Co w nim uderza? Absurdalność. Na pierwszy rzut oka. Czy znacie jakiegoś aplikanta radcowskiego, adwokackiego, prokuratorskiego, sądowego czy notarialnego, który zasuwa na aplikacji, płacąc za nią jak za zboże (płacenie nie dotyczy 3 i 4), albo czy znacie jakiegokolwiek dumnego absolwenta studiów prawniczych, który nosi się z zamiarem rozpoczęcia którejkolwiek z w/w aplikacji... aby zostać asystentem sędziego?

    Myślę, że nie. A nawet - na pewno nie. Dlaczego? Ponieważ - na mój gust - stanowisko takie jak asystent sędziego ma zastosowanie i rację bytu jedynie wtedy, gdy jest to furtka i rozwiązanie dla osób, które posiadają wymagane wykształcenie prawnicze (co oczywiste), i nic więcej, a chciały by pracować w zawodzie, nie posiadając dalszych uprawnień, których zdobycie jest konieczne dla samodzielnej pracy czy to w sądownictwie, prokuraturze czy też w którymkolwiek z prawniczych wolnych zawodów. Dlaczego? Skoro pensja asystenta sędziego oscyluje zapewne ok. 2000 zł, to czy zdecyduje się na taką pracę ktokolwiek, kto może sięgnąć po więcej - jako sędzia, prokurator, rejent, członek korporacji?

    Taki stan rzeczy jest zrozumiały. Mniejsze uprawnienia - bo tylko studia - i w związku z tym stosunkowo niskie zarobki... żeby nie powiedzieć, że zbliżone na dzień dobry dostaje człowiek bez wykształcenia prawniczego, nawet jakiegokolwiek wyższego, gdy najmie się do pracy chociażby w sieci Biedronka - przykład o tyle dobry, że Biedronek w Polsce na każdym kroku pełno, i każdy na własne oczy pewnie widział, jak na kasach wiszą sobie ogłoszenia zachęcające do podjęcia w tejże firmie pracy, ze wskazanymi dużymi literami początkowymi zarobkami (plus listą bonusów - socjal, paczki, itp.). Ja jednak będę obstawał - asystent sędziego zajmuje się chyba materią wymagającą większej wiedzy niż, niczego nie ujmując, kasjerki czy pracownicy Biedronki? Nie postuluję zatem, aby pracownikom tej firmy obniżać pensje, ale może by tak zapłacić asystentom więcej?

    Tak. Tylko że funkcja asystenta sędziego miała sens do momentu, gdy wymogi stawiane takiemuż kandydatowi nie były takie jak w tekście linkowanym na górze (i na obrazku linkowanym tuż obok), ale jak to miało miejsce do początku 2009 r. Wtedy - było to rozwiązanie. Dyplom z prawa w kieszeni, brak środków/chęci/ambicji na aplikację - poszukam pracy jako asystent sędziego w sądzie. 2000 zł - trudno, i tak więcej niż w kancelarii na aplikacji, musi wystarczyć. A przecież wówczas była opcja - po kilku latach pracy można było podchodzić do egzaminu sędziowskiego. Jest perspektywa, jest sens. Wiem - bo sam tak kombinowałem od połowy studiów. 

    I co? Jak zwykle - nic. W moim wypadku - na 2 miesiące przed obroną wybitne umysły działające w ramach MS zmieniły przepisy, które obostrzyły wymagania, jakie spełniać muszą kandydaci na asystentów do formy wskazanej na początku niniejszego tekstu. I sytuacja dzięki temu wygląda dzisiaj, jak wygląda. A wygląda mniej więcej tak:
    1. Absolwenci prawa, nie wybierający się na aplikację (nie wnikając w przyczyny) poza otwarciem działalności pt. doradztwo prawne (bez, generalnie, możliwości reprezentowania w sądach - numer na stałe zlecenie przechodzi coraz rzadziej, czy to uwagi na czujność sądu, czy po prostu drugiej strony) nie może nic w zawodzie. 
    2. Sędziowie w sądach rejonowych, które chyba jednak najwięcej spraw załatwiają, narzekają - nie wnikając w ich częste lenistwo (nie można uogólniać - nie jest to wszakże reguła, choć częste zjawisko) - na brak pomocy i to, iż w zaistniałej sytuacji, zamiast czytać akta i zastanawiać się nad sprawami trudnymi merytorycznie - spędzają czas bezmyślnie hurtowo: wystawiając nakazy zapłaty w postępowaniu nakazowym, pisząc protokoły otwarcia i ogłoszenia testamentów albo postanowienia spadkowe, sporządzając postanowienia o nakazaniu wyjawienia majątku czy z tezami dla biegłych,  i inne równie ambitne i wymagające straszliwej wiedzy czynności. Czynności, które bez problemu średnio rozgarnięty człowiek, nawet nowy, po krótkim wytłumaczeniu, pokazaniu wzorku wykonał by bez większego problemu.
    3. W tych samych sądach rejonowych jest czasami 1, a czasami i więcej.wolnych etatów dla asystentów. Kółeczko się zamyka. Miejsce jest, pieniądze są - tylko chętnych nie ma, bo ludzie nie po to zarywają po 2-3 lata z życia w ramach aplikacji, żeby siedzieć w sądzie jako pomagier sędziego za 2000 zł, i takie ofert pracy po prostu olewają. To znaczy - chętni są, ale zgodnie z aktualnymi przepisami, nie spełniają wymogów formalnych, więc nic z tego. Za to czasami zaradni prezesowie sądów kombinują, i zatrudniają ludzi na etatach o wymyślnych nazwach w stylu p.o. asystenta sędziego (sic!), za stosunkowo obniżone wynagrodzenie... 
    Po co to było? Co to komu dało? Sądownictwu - nic. Chyba poza tym tylko, że w obecnym stanie rzeczy w sądownictwie istnieją stanowiska, których jest wiele wolnych w skali kraju, a na które nie ma chętnych... Tzn. są, ale ich nie ma - bo nie są dość dobrzy. A właściwie to są dość dobrzy, ale z przepisów wynika, że nie są. Skomplikowane, prawda? 

    Ale jest w tym logika. Skoro pozakręcało się i pozmieniało całość aplikacji sądowej, łącząc ją na początkowym etapie w ramach tzw. aplikacji ogólnej z aplikacją prokuratorską - a wiadomo, że nie wszyscy ludzie po tym roku aplikacji ogólnej dostaną się dalej (łatwo policzyć - na ogólną dostaje się 300 osób, z czego potem na sądową... 30; ileś tam na prokuratorską - a reszta?) - to gdzieś trzeba upchnąć tych wszystkich, którzy ogólną skończą w Krakowie, i nie dostaną się dalej. Tym sposobem dochodzimy do wyjaśnienia, skąd to wygląda tak, jak wygląda z asystentami. 

    Czy absolwenci pierwszego, historycznego (...) rocznika KSSiP zapełnią luki na etatach asystentów sędziów? Szczerze wątpię. Niektórzy pewnie tak. Ale najpewniej i tak pozostaną stanowiska wolne, na które nie będzie miał kto przyjść. Poza tym, w ramach przepisów aktualnych, przecież każdy aspirujący do stanowiska sędziowskiego będzie musiał w mozolnej drodze ku temuż stanowisku poszczycić się właśnie byciem albo asystentem sędziego, albo referendarzem. Świetnie. Ale co to jest 30 osób co roku na skalę kraju? Chyba sądów rejonowych z wolnymi etatami dla asystentów sędziów jest więcej? 

    Co to da? Tyle, że bycie asystentem zostanie zmarginalizowane zupełnie - nikt się z samych asystentów, zapatrzonych w cel pt. nominacja sędziowska, nie będzie przejmował tym zajęciem i traktował je nie inaczej niż jako zło konieczne, krok który trzeba przejść. Ciągła rotacja, ciągle nowe twarze, z których każdemu nowemu jakiś sędzia (no bo kto?) będzie musiał wytłumaczyć, co i jak robić, jak napisać... O ile dzisiaj już tak jest - jak ktoś zostaje asystentem, to przejściowo, szukając czegoś lepszego (a nawet jak nie, to jak zobaczy, ile za to płacą, a ile trzeba robić - szybko nabiera przekonania, że należy rozejrzeć się za sensowniejszą i lepiej płatną pracą) - to przyszłość tych stanowisk rysuje się tylko gorzej. Rekord, gdy ja w sądownictwie pracowałem, to była osoba, która pracowała niecałe 2 m-ce. 

    Totalny bezsens. Zamiast wykorzystać stanowiska asystentów jako alternatywę dla osób po studiach prawniczych, które nie zdecydowały się z wyboru na aplikację, i postarać się, aby wynagrodzenie oraz warunki pracy zachęcały do pozostania na stanowisku, trwałej współpracy z sędziami, która mogła by się poprawiać, dopracowywać i być naprawdę efektowna - MS poszło w kierunku czegoś, co skutkować będzie wieczną rotacją na stanowiskach asystenckich. O ile znajdą się na nie chętni.

    Z drugiej strony - biorąc pod uwagę to, jak MS próbuje zrobić w konia absolwentów aplikacji sądowej starego typu (którzy jeszcze kilka lat wstecz dawno by byli asesorami, a może i sędziami) - wydłużając im znowu okres wymaganego stażu na stanowiskach asystentów i referendarzy, a przede wszystkim różnicując wymagany okres pracy na tych stanowiskach pomiędzy aplikantami starej i nowej aplikacji - to sytuacja asystentów i tak nie jest chyba najgorsza. Co nie znaczy, że dobra.

    piątek, 8 października 2010

    Chcieli pozwać Chomika - to im uciekł na Cypr

    Zapewne każdy słyszał, lub korzystał sam, z serwisu chomikuj.pl - popularnego Chomika. Jakie było założenie i cel powstania tego serwisu? Sami właściciele piszą na stronie głównej, iż: Chomik to Twoje konto - dysk internetowy, na którym możesz gromadzić swoje pliki! Dzięki chomikowi, Ty oraz Twoi znajomi macie stały dostęp do wszystkich ważnych dla was materiałów (zdjęć, dokumentów, muzyki, filmów...), bez konieczności przesyłania e-mailem, w wielu egzemplarzach. Zatem - popularny i zdecydowanie użyteczny sposób na przechowywanie swoich plików na wirtualnym koncie, tzw. dysk sieciowy, bez konieczności taszczenia ze sobą notebooków, pamięci flash - łatwy dostęp do nich z każdego urządzenia, oferującego możliwość połączenia z siecią Internet.

    Tyle teorii. Bo praktyka jest zupełnie inna. Użytkownicy mogą dowolne pliki umieszczać w serwisie.,udostępniając je innym użytkownikom. Także z pogwałceniem praw autorskich. Chomik stał się po prostu jednym z wielu, tyle że polskim, serwisem-kopalnią plików (zgodnie z założeniem twórców), tyle że naruszających prawa autorskie. Być może pewne osoby wykorzystują go w celu wynikającym z deklaracji twórców, jednakże większość umieszcza w nim po prostu przeróżne pliki - audio, e-booki czy video. Żeby je pobrać - wystarczy założyć konto (bezpłatne; są ograniczenia dziennego pobierania - można zapłacić za konto bez limitów, można założyć kilka kont).

    Niby w tej kwestii  nic się nie działo, jednak już w wakacje pojawiły się informacje, iż przede wszystkim wydawcy zbroją się przed wytoczeniem powództwa zbiorowego przeciwko Chomikowi z tytułu naruszenia praw autorskich, zamierzając dochodzić odszkodowania. Innymi słowy - delikatnie mówiąc - grunt zaczął się palić pod nogami, a kwestia uznania roszczenia przed sądem jest bardziej niż pewna. 

    Rzutem na taśmę, okazało się, Chomik zmienił właściciela - polska spółka Team Solutions sprzedała serwis niejakiej firmie FS File Solutions Limited. I nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż spółka ta zarejestrowana jest... na Cyprze. Oficjalnie - jako wstęp do wejścia portalu na rynek międzynarodowy. Okazuje się jednak, że chyba nie do końca - sami wydawcy, którzy mieli z Chomikiem współpracować są zdziwieni tym stanem rzeczy, o zmianie właściciela nie wiedzieli.

    Wydawcy zareagowali może z poślizgiem, ale pozew jest, według ich deklaracji, pewny. Zarzuty - łamanie praw autorskich i piractwo. Oczywiście, zastrzegają dochodzenie również odpowiedzialności karnej z tego tytułu. Jest także już sposób obliczenia odszkodowania: liczba skopiowanych książek naszych wydawców razy liczba ich pobrań razy trzykrotność ich rynkowej wartości, bo na tyle pozwala ustawa o prawie autorskim. Nic dziwnego, ponieważ najwięcej na Chomiku - w zakresie łamania praw autorskich - wydaje się być właśnie e-booków. Aby to sprawdzić - wpisz jakikolwiek tytuł poczytnej książki, wygoogluje w jednym z pierwszych wyników z pewnością właśnie pozycje odnoszące się do kont na Chomiku.

    Właściciele portalu bronią się, że usuwają pliki, gdy otrzymają od uprawnionego podmiotu - właściciela praw autorskich - zgłoszenie odnośnie plików łamiących te prawa. Szacują, że w skali ok 300 000 000 plików usunięto już ich kilka milionów. Gazeta Prawna, powołując się na Wydawnictwo Literackie, napisała jednak, iż nie zawsze takie zgłoszenia są realizowane, co wiąże się z faktem, iż zgłoszenie musi - zdaniem Chomika - precyzyjnie wskazywać konkretne pliki danych użytkowników, które mają zostać usunięte, nie zaś ogólnikowe sformułowanie zawierające żądanie usunięcia np. wszystkich publikacji danego wydawnictwa według sporządzonej listy. (Zajmując się, powiedzmy, zagadnieniami podobnymi - przychylam się do poglądu, iż z technicznego punktu widzenia osób, mających realizować takie zlecenia dot. usunięcia, żądanie bez wskazania konkretów - użytkownik, nazwa pliku - może być bardzo czasochłonne, a w przypadku sformułowania zapytania w formie wskazania listy tytułów: co wtedy? Można poszukać po tytułach plików i usunąć te, które nazwami dokładnie odpowiadają tytułom wydawcy - co jednak nie oznacza, że usunięto wszystkie pliki zawierające publikacje tego wydawcy, bo pozostały wszystkie inne umieszczone pod skrótowymi lub innymi tytułami). 

    Chomik zaproponował ugodę, jednakże kancelaria wynajęta przez wydawców odrzuciła jej warunki - nic dziwnego, skoro ugoda miała zagwarantować wydawcom prawa i tak wynikające z Ustawy o handlu elektronicznym (czyli bez łaski Chomika i ugody), a dodatkowo miała przemycić w swojej treści klauzulę na pewno utrudniającą, a być może i uniemożliwiającą wydawcom w przyszłości dochodzenie odszkodowania z tytułu naruszeń majątkowych praw autorskich.W takiej sytuacji, widząc, iż nie ma rokowań co do konsensusu - Chomik po prostu zdecydował się na emigrację na Cypr.

    Wskazuje to także na pewną nielogiczność prawa, a na pewno jego bezskuteczność. Jest możliwe ściganie i pociąganie do odpowiedzialności firmy, która posiada w kraju siedzibę, płaci podatki, tu prowadzi działalność, natomiast nie ma takiej możliwości w przypadku, gdy podmiot we właściwym czasie ewakuuje się za granicę, siedzibę i działalność ma zarejestrowaną za granicą. Istnieje pewna szansa, na udowodnienie czegokolwiek - przy założeniu, że serwery fizycznie pozostały w kraju, jednakże - przy założeniu,  że całość transakcji była przemyślana, z pewnością najpierw serwery zostały przeniesione za granicę, a potem dopiero serwis zbyty. 

    Nie pierwszy i nie ostatni taki przypadek - skoro wspomniana luka prawna istnieje. Tak samo jest z udziałowcem większościowym nk.pl, jak również grono.net czy o2.pl. Skoro prawo jest nie spójne - ludzie korzystają z tego, jak mogą.

    czwartek, 7 października 2010

    Weronika jest Esterką, czy nie - czy można naruszyć dobra osobiste osoby, pisząc powieść, której ta osoba nie jest bohaterem?

    Od jakiegoś czasu już tabloidy oraz serwisu w stylu Plotek/Pudelek/Pajacyk raz po raz piszą o sporze, który trafił już do Sądu Okręgowego w Warszawie, a którego stronami są aktorka Weronika R. oraz reżyser Andrzej Ż. O co się rozchodzi? Pozwany napisał książkę, w której główną bohaterka jest niejaka Esterka, a - jak można wyczytać z recenzji, motywem przewodnim publikacji jest biadolenie głównego bohatera z powodu opuszczenia go przez tęże Esterkę. Recenzji - jako że w ramach zabezpieczenia powództwa (tu i ówdzie w tym kontekście nazywanego cenzurą prewencyjną), sąd zakazał rozpowszechniania książki do czasu prawomocnego zakończenia postępowania pomiędzy w/w stronami. Powódka żąda 200 tys. zł zadośćuczynienia, przeprosin w mediach za naruszenie jej dóbr osobistych (głównie prawa do prywatności i godności jako kobiety) oraz zaprzestania dalszego naruszania jej dóbr.

    Z recenzji można wywnioskować, że książka sprowadza się do narzekania bohatera na wszystkich i na wszystko, miejscami w mało wybredny sposób, przy czym postać bohatera zdradza symptomy szaleństwa (co, w mniemaniu autora, stanowi o wartości książki - zwiększając ją, jako że jest to... talent). Skąd spór sądowy i pozew o naruszenie dóbr osobistych? Ano stąd, że książkowa Esterka została ukazana, delikatnie rzecz biorąc, jako kobieta lekkich obyczajów. W recenzji padają pod jej adresem, jak rozumiem, cytowane z książki, sformułowania takie jak mała kurewka czy śliczne ścierwo, mowa jest także stwierdzenie, że najlepsza jest w rozpinaniu rozporków.

    No tak. Ale przecież w książce - fikcji literackiej, bo tym właśnie jest z założenia powieść - mowa o Esterce, a nie o Weronice R. Skąd pomysł, że są to postacie tożsame? Takie są odczucia Weroniki R. i zamierza dowieść tego przed sądem, powołując się na naruszenie przez Andrzeja Ż. jej dóbr osobistych takim a nie innym przedstawieniem, rzekomo jej, w swojej książce. Stanowisko pozwanego - jego zdaniem, zarzut jest wydumany, zaś Weronika R. sama zgłasza się na ochotnika, aby być Esterką, podczas gdy on sam nie miał zamiaru utożsamienia powódki z bohaterką swojej książki. Innego zdania jest pełnomocnik Weroniki R. - twierdząc, iż wiele zdarzeń i faktów z książki, odnoszących się do Esterki, odpowiada osobie powódki i pozwala ją be z trudu zidentyfikować. 

    Jak to w takich sytuacjach bywa - najciekawsze jest tło, ponieważ jeszcze przed aferą nie było tajemnicą poliszynela, o czym tabloidy równie często gęsto pisały, iż obie strony... spotykały się ze sobą. Zatem można pokusić się o taki scenariusz - młoda aktorka wiąże się ze starszym dużo reżyserem o wypracowanej pozycji w środowisku filmowym, być może licząc na zdobycie w ten sposób jakiś kluczowych dla kariery ról? Po czym ze związku nic nie wychodzi - a reżyser, który być może liczył na coś więcej, postanawia odgryźć się aktorce, pisząc książkę. Czy tak właśnie było, i teraz aktorka postanawia nauczyć reżysera, że nie z nią takie numery i zamierza udowodnić mu to przed sądem? Czy też sfrustrowana po związku jest właśnie aktorka, i decyduje się na dochodzenie przed sądem... ochrony swoich dóbr osobistych, które - jako że nie ona jest bohaterką spornej książki - nigdy nie zostały naruszone? 

    Strona pozwana wnosiła o odrzucenie pozwu, twierdząc, iż powódka nie ma legitymacji czynnej w niniejszym postępowaniu - nie jest Esterką. Sąd wniosek ten odrzucił, a więc powództwo będzie rozpoznane merytorycznie. 

    Nie tak dawno toczył się spór w podobnej materii, choć innej kwestii, w którym wdowa po pisarzu Ryszardzie Kapuścińskim żądała zakazu rozpowszechniania książki, którą na temat jej zmarłego męża napisał Artur Domosławski - a która  przedstawiała znanego pisarza w zupełnie innym świetle niż dotychczas znany. Autor udowadniał, że Kapuściński nie był ikoną reportażu, jak go wszyscy postrzegali za życia, szczególnie w zakresie prawdziwości tekstów, traktowanych jako reportaże, które najprawdopodobniej w dużej mierze były jednak wytworem wyobraźni Kapuścińskiego, a zatem fikcją. W marcu 2010 sąd prawomocnie oddalił żądanie wdowy po twórcy - uznając, iż Domosławski jego dóbr osobistych nie naruszył swoją książką.

    Kwestia jest interesująca, jednakże nie sposób - z powodu zakazu rozpowszechniania - samemu pokusić się o merytoryczną ocenę żądania pozwu Weroniki R. przeciwko Andrzejowi Ż., której podstawą nie może być nic innego jak tylko lektura spornej książki i choćby pobieżna znajomość faktów z życia powódki. I to będzie pierwszym zadaniem sądu. Z pewnością powódka będzie wskazywała szereg okoliczności, które w jej odczuciu będą utożsamiały ją z Esterką. Pytanie - czy okoliczności te i fakty spełniają przesłanki uznania, że obiektywnie naruszono w ten sposób dobra osobiste aktorki? W jej odczuciu - z pewnością, ponieważ dla niej podobieństwa obu postaci na podstawie faktów z życia aktorki i tego, co o Esterce napisał Ż. są oczywiste. Czy jednak pierwszy z brzegu czytelnik również utożsamił by bohaterkę fikcyjną z osobą powódki?

    wtorek, 5 października 2010

    Obława na dopalacze - zgodna z prawem czy nie?

    Dopalacze nie schodzą z pierwszych stron gazet, portali, ramówek wiadomości radiowych i telewizyjnych. 

    Sam fakt, iż rząd postanowił zająć się problemem - zdecydowanie wymagającym, z uwagi na tempo rozwoju i szkodliwość zjawiska, interwencji - chwalebne i godne podziwu. Obawy i to słuszne budzi inna kwestia - forma, w jakiej się za to zabrano, i podstawa takich a nie innych podjętych już działań. 

    Jak wiadomo, cała sytuacja rozegrała się jak dotąd w miniony weekend, kiedy to pracownicy Sanepidu w asyście policji zapukali do większości (wszystkich?) sklepów z dopalaczami w kraju. 

    Jako podstawę prawną tej akcji rząd wskazał art. 27 ustawy o państwowej inspekcji sanitarnej:
    1. W razie stwierdzenia naruszenia wymagań higienicznych i zdrowotnych, państwowy inspektor sanitarny nakazuje, w drodze decyzji, usunięcie w ustalonym terminie stwierdzonych uchybień.

    2. Jeżeli naruszenie wymagań, o których mowa w ust. 1, spowodowało bezpośrednie zagrożenie życia lub zdrowia ludzi, państwowy inspektor sanitarny nakazuje unieruchomienie zakładu pracy lub jego części (stanowiska pracy, maszyny lub innego urządzenia), zamknięcie obiektu użyteczności publicznej, wyłączenie z eksploatacji środka transportu, wycofanie z obrotu środka spożywczego, przedmiotu użytku, materiałów i wyrobów przeznaczonych do kontaktu z żywnością, kosmetyku lub innego wyrobu mogącego mieć wpływ na zdrowie ludzi albo podjęcie lub zaprzestanie innych działań; decyzje w tych sprawach podlegają natychmiastowemu wykonaniu.
    3. Z powodów i w trybie określonych w ust. 2 państwowy inspektor sanitarny nakazuje likwidację hodowli lub chowu zwierząt.
    Forma i brak związku - czyli to, co budzi mój sprzeciw, bo naciągane 
    Zgoda - dopalacze jak najbardziej powodują zagrożenie dla życia i zdrowia bezmyślnych, co tu dużo mówić, młodych w większości ludzi, którzy sięgają po to świństwo, marząc o odlocie itp. Czy to jest zjawisko nowe, nagłe i gwałtowne? Nie. Zjawisko, które na naszych oczach - o czym niektóre media, a ostatnio większość - alarmowało od dobrych kilku miesięcy. Skąd zatem takie a nie inne podjęte środki? 

    Skoro powołuje się, w akcji na skalę krajową, na taki a nie inny przepis, podstawę prawną, to trzeba jasno powiedzieć: bezpośrednie zagrożenie życia lub zdrowia ludzi, o którym mowa, musi być udowodnione. Udowodnieniem nie jest powszechne mniemanie w stylu Przecież każdy wie, że to szkodliwe, zabija i fee. Jak wypowiadał się specjalista z zakresu procedury karnej, prof. Piotr Kruszyński - to za mało. Dowodem w takim wypadku jest ekspertyza toksykologiczna. A takowej ani Ministerstwo Zdrowia, ani żaden inny organ na moment rozpoczęcia akcji nie posiadało. Wniosek? Można pokusić się o stwierdzenie - całość była naciągana, brak podstawy = bezprawność takich działań. 

    Innymi słowy - na podstawie sporej ilości domniemanych zgonów rzekomo na skutek dopalaczy, zamknięto większość sklepów z dopalaczami w Polsce. I teraz nietrudno sobie wyobrazić sytuację, gdy poszkodowani przez taki stan rzeczy - właściciele tychże sklepów - zaczną na drodze sądowej domagać się odszkodowania i wykazywać, iż zagrożenia dla zdrowia i życia nie było, ponieważ zagrożenie to nie zostało udokumentowane. A tak najpewniej będzie. Podstawa - brak związku przyczynowego. Musiały by być jednoznaczne badania, wskazujące bezsprzecznie - ten i ten zmarł z powodu zażycia dopalaczy. To jest podstawa dla takiej, jakiej byliśmy świadkami akcji. 

    Dużo mówi się o tzw. stanie wyższej konieczności, w jakim rzekomo działał, w ramach weekendowej akcji, rząd. Czy jednak tak jest? Obawiam się, że wobec braku wspomnianego klarownego i jednoznacznego związku przyczynowego poprzez udowodnienie, że zgony faktycznie bezsprzecznie następowały na skutek zażycia dopalaczy, nie. Choć argumentacja rządu najpewniej w tym kierunku pójdzie.

    Pomysły legislacyjne
    Tych - jak zwykle - pewnie więcej niż partii w Sejmie... 

    Minister Sprawiedliwości w swoim projekcie postuluje do trzech lat pozbawienia wolności za samo udostępnienie małoletnim dopalaczy - co, zdaniem cytowanego już powyżej prof. Kruszyńskiego, nie ma większego sensu, ponieważ prowadzi do kazuistyki, czyli mnożenia przepisów, jak najdokładniej precyzujących każdy możliwy czyn karalny. Nie tędy droga, co nie od dziś wiadomo. Jest już art., 160 KK, który mówi o bezpośrednim narażeniu utraty życia lub zdrowia człowieka. Po co mnożyć przepisy. Jeśli dopalacze rzeczywiście są szkodliwe - ten przepis ma tu zastosowanie - stwierdził ten specjalista. 

    Co innego, i trudno nie zgodzić się - pomysł sensowniejszy, proponuje PiS. Mianowicie - zastosowanie moratorium na handel dopalaczami, i w tym czasie stworzyć i wprowadzić do porządku prawnego ustawę nakazującą rejestrację każdego takiego środka, oczywiście możliwą dopiero po precyzyjnym udowodnieniu, iż środek nie uzależnia, itp. Być może pojęcie moratorium brzmi drastycznie - jednak obecny stan rzeczy jest gorszy, ponieważ nie ma jednoznacznych badań wskazujących na szkodliwość dopalaczy, zaś rosnąca ilość doniesień o rzekomych negatywnych i tragicznych wręcz skutkach ich zażywania  (z danych krajowego konsultanta ds. toksykologii wynika bowiem, że tylko w tym roku na osiem oddziałów toksykologicznych w szpitalach na odtrucie po spożyciu dopalaczy trafiło ok. 300 osób, głównie młodzi.; podejrzewa się też, że po zażyciu tego specyfiku zmarły 3-4 osoby) skłania jednak do przyjęcia stanowiska, że nie jest prawdą, iż środki te nie są szkodliwe. W przypadku wprowadzenia moratorium - zyskuje się czas na prace legislacyjne w zakresie nowych, postulowanych i pożądanych w zakresie treści regulacji dopuszczających dopalacze.

    Problem nie nurtuje tylko w kraju, ale także za granicą. Dopalaczami zajmie się Komisja Europejska, jak deklaruje europoseł Bogusław Sonik (PO). Problem poruszony został w minionym tygodniu przez Komisję Zdrowia i Środowiska w Parlamencie Europejskim. Kierunek działań - lepszy niż w Polsce. Oczywistym jest, że zakazywanie poszczególnych substancji nie prowadzi do niczego, poza produkowaniem ogromnych ilości nowelizacji, które co rusz dopisywać będą do ustawy nowe substancje pojawiające się na rynku. Co w żaden sposób nie przeszkodzi twórcom i sprzedawcom w tym samym czasie... wprowadzać już kolejne, nieujęte na czarnej liście w tak słaby sposób formułowanej. PE zamierza zakazać całych grup molekularnych - a nie poszczególnych substancji. Lepiej. 

    WP donosi - dzisiaj burza mózgów o dopalaczach - na linii Prezydent, Premier i marszałkowie Sejmu i Senatu. 

    Problem społeczny - brak świadomości
    Na pewno, choć może nie do końca. Młodzi ludzi zdecydowanie lepiej poruszają się wirtualnej przestrzeni, przez co na pewno prościej zdobywają informacje - co, jak, z czym. Inna rzecz - wprowadzanie w błąd, czyli obstawanie przy poglądzie - zdrowe, nieszkodliwe. Jak? No bo nikt nie umarł na to. A nawet jak umarł, to nam nikt tego nie udowodnił, że to przez taki a taki dopalacz. Kółeczko się zamyka. 

    Nie wiem, do starszych osób nie należę (ćwierć wieku ledwo), a mam wrażenie, że dzisiejsi nastolatkowie zdecydowanie z używkami przesadzają - od alkoholu począwszy, na narkotykach czy takich dopalaczach skończywszy. Nie liczy się to, czym ryzykują - życiem. Liczy się dobra zabawa. I żeby nie być cieniasem - no co, cykasz się, nie spróbujesz? Cienias... A skoro nie raz i nie dwa razy pojawiają się opinie specjalistów - dopalacze uzależniają praktycznie od razu (specjaliści oceniają - niekiedy już po 3 m-cach), działają jak kokaina i powodują głód kolejnej dawki bezpośrednio po zażyciu pierwszej - to równia pochyła jest o krok. 

    Co z tego, że na opakowaniach jest mowa o produktach kolekcjonerskich, o nawozie do roślin? Czy trzeba doktoratu, aby domyśleć się, że coś jest nie tak, skoro od razu niżej jest wskazane - chronić przed dziećmi, w razie spożycia skontaktować się z lekarzem? Czy to nic nie sugeruje? Zero instynktu samozachowawczego? Najwyraźniej.

    Trudno to inaczej nazwać - ale głupota ludzka granic nie zna. Jak kolorowe, chwytliwa nazwa, a dodatkowo jeden drugi ziomek powie, że bajer, że odlot itp - nie ma rady, trzeba spróbować. I dlatego właśnie trzeba doprowadzić do zdelegalizowania dopalaczy jako takich w ogóle - umożliwiając co najwyżej rejestrację i dopuszczenie do obrotu konkretnych specyfików, o jednoznacznym składzie i dokładnie przebadanym oddziaływaniu. Dopiero wtedy.

    Skala problemu jest wielka. Wystarczy jeden przykład. Ile sklepów z dopalaczami było w kraju przed wakacjami? 300. Ile jest dzisiaj? 1000 prawie. Niesamowicie szybki wzrost ilości. Tym bardziej niepokojący.

    Wątek etyczny - reprezentować podmioty rozprowadzających dopalacze, czy nie?
    W Metrze dzisiaj wyczytałem w drodze do pracy. Swoją drogą - ciekawe, że ktoś na pomysł takiego tematu wpadł :) Nie tylko anonimowo, ale i firmując te wypowiedzi z nazwiska, przedstawiciele palestry wprost apelują, aby koledzy i koleżanki po fachu nie przyjmowali pełnomocnictw do reprezentacji w sprawach wytaczanych przez podmioty zajmujące się handlem i dystrybucją dopalaczy. 
    Dla mnie - sprawa jest prosta. Gdy chodzi o powództwa cywilne o odszkodowania ze strony tych podmiotów, nie widzę przeciwwskazań do odmowy podjęcia się reprezentacji. Prawo do obrony musi być zapewnione w toku postępowania, ale karnego - w przypadku oskarżeń pod adresem osoby, postawienia zarzutów. A tu mamy do czynienia z postępowaniem cywilnym. I ze stanem rzeczy, który - także na szczęście w mniemaniu wypowiadających się adwokatów - nie jest pożądany. 
    Jestem jednak spokojny, że znajdzie się wszędzie jakaś czarna owca, która dla kasy i darmowej reklamy podejmie się sprawy (tym bardziej, że - jak pisałem wyżej - nie jest powiedziane, że wywalczenie odszkodowania będzie trudne).

    Zacytuję, również z Metra, adw. Romana Nowosielskiego, sędziego Trybunału Stanu, praktykującego w kancelarii w Gdańsku. Nie dlatego, że podzielam jego poglądy w całości (nie podzielam - mi się nie podoba nie tyle, co robi rząd, ale jak), i nie dlatego, że z Trójmiasta:
    Nie wezmę takich spraw. Prawo o adwokaturze mówi, jakich mamy bronić wartości. A tu ścierają się dwa prawa. Do prowadzenia działalności gospodarczej i prawa ludzi do życia i zdrowia. Dziś nie mam jednak wątpliwości, że bezpieczeństwo ludzi jest ważniejsze, bo dopalacze są zagrożeniem. Podoba mi się to, co robi rząd. Trzeba położyć temu kres, bo na opakowaniach nie ma nawet informacji, z czego są dopalacze. Rząd nie ma wyboru, działa w stanie wyższej konieczności, bo ludzie z powodu tych specyfików chorują. Musi zapewnić bezpieczeństwo. Gdyby rząd tego nie robił, sam naraziłby się na odpowiedzialność. Mało też kto pamięta, że za wprowadzenie do obrotu substancji niebezpiecznej grozi odpowiedzialność karna i cywilna w postaci odszkodowania.
    Konluzja
    Żeby było jasne. W żadnym wypadku nie bronię ani króla dopalaczy Dawida B., ani sprzedawców czy kogokolwiek prowadzącego handel tym świństwem, sprzedającego je. Uważam, że regulacje prawne powinny w sposób oczywisty zabraniać (zasada ogólna) wprowadzania do obrotu czy posiadania dopalaczy - i w ostateczności zezwalać tylko w wypadku jednoznacznych, precyzyjnych i wiarygodnych badań odnośnie braku jakichkolwiek skutków ich zażywania. Oczywiście, z ograniczeniem możliwości nabycia lub posiadania tylko co do osób pełnoletnich. 

    Chodzi mi o formę tego, co się dzieje, działań podejmowanych przez organy państwa - skoro wszem i wobec wiadomo, iż działania te stymuluje Rada Ministrów RP na czele ze swoim Prezesem, a wykonuje wyspecjalizowana instytucja wykonująca zadania z zakresu zdrowia publicznego w tym kraju.  A forma ta to nic innego, jak działanie na granicy tego prawa, z moim zdaniem oczywistym zamiarem i wolą takiego właśnie działania. Więc działanie w celu obejścia przepisów. Co w żadnym wypadku mieć miejsca nie powinno - a ma miejsce teraz (tutaj główny inspektor sanitarny chwali się, mówiąc wprost, że dla przeprowadzenia tej akcji weekendowej wykorzystano kruczki prawne).

    Gdy do rozpoznawania powództw o odszkodowanie dojdzie - a dojdzie na pewno, jest to tylko kwestia czasu - sporna będzie właściwe, poza wyliczeniami kwot odszkodowań, jedna, kluczowa rzecz. Czy rząd działał na granicy prawa, ale w stanie wyższej konieczności - czy też nie.


    ps. Na blogu Olgierda Rudaka, w drugim wpisie poświęconym dopalaczom, pojawił się ciekawy komentarz z linkiem do uchwalonej przez Radę Miasta Bydgoszczy definicji dopalaczy :)

    piątek, 1 października 2010

    Nie wyszło

    Zdziwiło mnie to, pozytywnie, ale skoro mailowo Robert zapytał, a ja jeszcze przed prosiłem o wsparcie w dniu egzaminu - cóż, wypada pochwalić się, jak poszło. 

    A chwalić się zupełnie nie ma czym, bo nie poszło. Bo trudno inaczej nazwać uzyskanie... 99 punktów. 

    Całość można obejrzeć tutaj: test i klucz odpowiedzi.

    Jestem ciekaw opinii czytelników na jego temat. Łatwy? Trudny? Podchwytliwe pytania? Nieprecyzyjne? Błędy? A przede wszystkim - czy tego typu pytania sprawdzają wiedzę i znajomość podstaw, czemu moim skromnym zdaniem winien służyć taki test jako forma kwalifikacji? Według mnie - nie. 

    Broni składać nie zamierzam. Na Iuriście już toczy się dyskusja odnośnie pytań, które można by zakwestionować - są takie 2-3. Więc powalczę z naszym ulubionym MS.